W 1915 roku uczona podpisała się, obok Henryka Sienkiewicza i Ignacego Jana Paderewskiego, pod opublikowaną w prasie odezwą nawołującą do składek na rzecz założonego w Vevey Komitetu Generalnego Pomocy Ofiarom Wojny w Polsce. Do tych działań została zaproszona przez pisarza w liście z 12 stycznia 1915 roku, w którym Sienkiewicz
Śniadowo, czasy II wojny światowej /wspomnienia świadka historii/ Pierwsze, co można było przeżyć, to ucieczka z domów do lasu, piwnic różnych rowów, aby się ukryć przed bombami, pociskami, i wielki strach. Eskadry niemieckich samolotów zrzucających bomby i strzelające do ludzi z działek przeciwlotniczych. Samoloty latały też bardzo nisko, że pilotów było widać doskonale. Śmiali się, kiedy widzieli ludzi uciekających lub rannych. Niemiecka armia to była potęga. Polska armia była słabo uzbrojona, samolotów prawie wcale nie miała i siłą rzeczy wojnę musiała przegrać. Front i koniec wojny Drewniany budynek dawnej stacji kolejowej w własność prywatna. Tę noc spędziliśmy u państwa S., chociaż o spaniu nie było mowy, gdyż latały samoloty i zrzucały bomby. A strzały z dział artylerii i „Katiusz” były bardzo blisko. Rano musieliśmy uciekać, bo dom państwa S. stał przy szosie. Uciekliśmy na pola, a później na cmentarz. Schroniliśmy się w grobowcu. W tym czasie Niemcy podpalili dom państwa S. Wszystko się spaliło. A najbardziej było żal chleba, który tam został. Zostaliśmy bez żywności. Na noc schroniliśmy się w piwnicy przy plebanii kościelnej. Było tu dużo ludzi, w tym ks. proboszcz Antoni Puchalski i wikariusz ks. Anton Kin. Całą noc modliliśmy się i płakaliśmy ze strachu. Rano Proboszcz z gospodynią nakarmili tym, co mieli ugotowane wszystkich, co byli w piwnicy. A było nas ze 30 osób. Rankiem 23 sierpnia 1944 r. wojska Sowieckie były już na obrzeżach Śniadowa. Rozpoczął się straszny bój. To było piekło. Niemcy byli na jednych ulicach, Sowieci na drugich. „Katiusze” i działa (sowieckie) były na drodze do Brulina, a niemieckie za szosą. Strzelanina była tak silna, że budynek, w którym siedzieliśmy, zaczął drżeć. Bojąc się, że się na nas zawali, zaczęliśmy w popłochu wszyscy uciekać. Wylecieliśmy na dwór, a tu strzelanina. Już byli zabici i ranni. Niemcy i Sowieci. Każdy uciekał w swoją stronę. Nas czworo i Wujek M. chcieliśmy uciekać w stronę lasku „Bagno”. Wpadliśmy w kartoflisko, w sam środek linii frontu. Sowieci, kiedy nas zobaczyli, zaczęli krzyczeć „łazyjcieś, padnijcie, bo was „ubijut” zabiją. Padaliśmy i zrywaliśmy się i biegliśmy dalej. Przed nami upadł pocisk, ale się nie rozerwał. W takim boju uciekaliśmy z 1 kilometr. Co mieliśmy ze sobą żywności, czy ubrania, porzuciliśmy w tym kartoflisku. Cudem uszliśmy zżyciem z tego piekła na linii frontu. Doszliśmy pod lasek „Bagno” i tu na polu w łubinie leżeliśmy od rana do wieczora. Bez wody i jedzenia w straszny upał. Nasze miejsce, gdzie leżeliśmy, było na wzgórku, mieliśmy z tego miejsca doskonały widok. Z tym, że tu znowu znaleźliśmy się w krzyżowym ogniu. Rosjanie na drodze Brulin i w Jakaci Młodej, a Niemcy za szosą na Sapkach i w Grabniku. A w górze samoloty niemieckie i rosyjskie. Naokoło paliły się wsie. Paliło się też Śniadowo, ulice Szeroka, Krótka, Rynek od strony tych ulic i Ostrołęka aż do szosy. Nikt tych pożarów nie gasił, bo wszyscy ludzie uciekli albo się ukryli. Z Jakaci Sowieci ostrzeliwali „Grabnil”. Był to piękny brzozowy lasek. To był niesamowity widok. Pod obstrzałem „Katiusz” drzewa kładły się pokotem tak, jakby kośnik kosą kosił zboże. W lasku byli Niemcy i stamtąd strzelali. Do wieczora z lasku nic nie zostało. My pod wieczór, kiedy bój trochę ucichł, dobrnęliśmy do zabudowań koło „Bagna” państwa M. i tu dostaliśmy pić i trochę jedzenia i nocleg w piwnicy na podwórku. Tu przeżyliśmy ponad 3 tygodnie. Piwnica ta (w niej gospodarze przetrzymywali kartofle na zimę) była jakieś 4-5 m długa, ze 2 m szeroka no i wysoka tak, że trudno w niej było stanąć wyprostowanym. Na pierwszą nąc w tej piwnicy była tylko rodzina gospodarzy, 6 osól i nasza, 5 osób. Spaliśmy na ziemi na rozesłanej słomie. Rano doszło ze 20 osób. Ludzie, którzy uciekli z linii frontu ze wsi z Truszki i Borki, ich wsie się paliły. Było nawet dwoje maleńkich dzieci. Zrobiło się strasznie ciasno. Najgorzej było w nocy. Leżeliśmy ściśnieni jeden przy drugim. O wyjściu na dwór w nocy nie było mowy, gdyż wtedy trzeba by było kogoś zdeptać. Do tego smród, brud i komary. A później wszy. Bo nikt nie miał w co się przebrać, gdyż prawie wszyscy uciekli w tym, co mieli na sobie. Nie mieliśmy też nic do jedzenia. Ratowało nas tylko to, że państwu M. zostały krowy. Kobiety doiły te krowy, przynosiły to mleko do piwnicy i to było nasze pożywienie. W pobliżu rosły ziemniaki, ale nakopać i ugotować je mogliśmy tylko w nocy. Bo w dzień baliśmy się palić w domu pod kuchnią, bo jak Niemcy zobaczyli dym idący z komina, to ten dom ostrzeliwali albo zbombardowali. Rano jedliśmy zimne ziemniaki mleko. O chlebie nikt nie marzył. Tak żyliśmy kilka dni. Później wojsko Sowieckie przyszło na nasze podwórko z kuchnią polową. Gotowali dla swojego wojska. Kiedy zobaczyli, że my głodujemy, więc i nam zaczęli dawać po trosze zupy, chociaż sami też mieli niewiele. Zaczęliśmy chorować, przeważnie na biegunkę. Była z nimi lekarka, która i nas leczyła. Ja znałam język rosyjski, więc pomagałam jej porozumiewać się z Polakami. Była to bardzo dobra kobieta, zostawiła w Rosji swoje dzieci i jako lekarz musiała iść do wojska na front. Ja od dziecka nie umiałam żyć bez chleba (Władzio braku chleba tak nie przeżywał). Kiedy widziałam, jak żołnierze jedli chleb, to myślałam, że oszaleję z pragnienia. Ta lekarka, kiedy zorientowała się, że ja tak pragnę chleba, to zaczęła się dzielić ze mną swoim chlebem. Kto nie zaznał głodu, ten nie wie, jak wtedy ciężko żyć. Początkowo baliśmy się Sowietów, bo pamiętaliśmy 41 r. Ale to już byli inni ludzie. Od nich też dowiedzieliśmy się, że idzie z nimi i walczy Wojsko Polskie, które zostało utworzone z ludzi wywiezionych w latach 40-41 na Syberię. Razem ruszyli przeciw Niemcom. W piwnicy u państwa M. spędziliśmy około 3 tygodni. Nasza rodzina i ci wszyscy, którzy się u nich znaleźli, zawdzięczamy, że chociaż w głodzie, brudzie i strachu, przeżyliśmy ten okropny czas, nikt z nas nie został ranny czy zabity. W czasie tych tygodni, kiedy trwał front, zginęło dużo cywilnych ludzi ze Śniadowa i okolic (Nie licząc żołnierzy Sowieckich i Niemców). Samych Śniadowiaków około 20 osób. Zginął mój kierownik szkoły p. Sz. z córką młodszą ode mnie, kolega Tadek W. z matką, koleżanka Bogusia Sz. z ciotką, mała Wiesia W. (7 lat) oraz inni. Zginął też wujek Jakub D. W ich piwnicę, w której siedzieli, uderzył pocisk. Wujek zginął na miejscu, ciocia Adela i mały Romuś zostali ciężej ranni. Romuś utracił jedno oko. Jadzia, Niusia i Alfred byli lekko ranni. Spaliły się też cioci zabudowania, został tylko dom. Rzeczy, które były zakopane w spalonej stodole, to się jakoś utrzymały. A to były ubrania i pościel. Kiedy wróciliśmy do domu, nie wiadomo było jak zacząć żyć. Okna bez szyb, dachówki na dachu podziurawione. Znaleźliśmy trochę ukrytej w ziemi żywności. Poza tym było dużo wojska podążającego za uciekającymi Niemcami. Zastaliśmy też Żydów, którzy przeżyli i wrócili do siebie (o których już pisałam). Przybyło też z nimi kilka osób – Żydów z innych miejscowości. Jeden z Żydów nazwiskiem Sz. był piekarzem. Nasz Ojciec też był piekarzem. Dom i piekarnia, w której mieszkaliśmy ocalały. Ale nie było mąki, żeby zacząć piec chleb. Wtedy ten Żydek zaczął kombinować z wojskiem Sowieckim, żeby dowozili mąkę. Chciał uruchomić piekarnię. Jakoś się udało i ojciec z Żydem zaczęli wypiekać chleb. Byliśmy szczęśliwi, bo mieliśmy chleb, którego brak tak bardzo odczuwaliśmy. Pod koniec września 44 r. przyszły do nas oddziały Wojska Polskiego utworzonego na terenach Związku Radzieckiego z Polaków wywiezionych na Syberię oraz żołnierzy, którzy byli powołani w 1940-41 r. do Armii Sowieckiej. Jaka radość panowała, kiedy ich ujrzeliśmy w czapkach z polskim orłem, to nie da się opisać. Była to dywizja imienia Tadeusza Kościuszki pod dowództwem gen. Zygmunta Berlinga. Ta dywizja zdobywała nawet Berlin i zawieszała flagę Polską, na niemieckim Reichstagu. W tej dywizji służył też Wojciech Jaruzelski, który z rodziną był wywieziony na Syberię. Przyszło też z tą armią wielu żołnierzy ze Śniadowa, między innymi stryj Marian L., który był 1940 r. zabrany do wojska sowieckiego. Wrócił po 5 latach. Przeszedł cały front od Rosji po Berlin. Był kilkakrotnie ranny. Były w tej dywizji również polskie kobiety i dziewczyny. Te po większej części służyły jako sanitariuszki, ale były też, które walczyły na froncie. Ich oddział nosił imię Emilii Plater, potocznie nazywano je „Platerówki”. W tym oddziale była też moja szkolna koleżanka (wywieziona na Syberię z rodziną) Marysia T. Późniejsza chrzestna matka Zosi. Kiedy front dotarł do Łomży nad rzekę Narew i Wisłę pod Warszawą i tu wojska sowieckie zatrzymały się na kilka miesięcy. Chcieli odpocząć, aby wzmocnić swe siły. A może celowo? Bo w Warszawie trwało powstanie, którym dowodziły siły nieprzyjazne Sowietom. Sowieci nie kwapili się pomóc powstańcom. Polskie Wojsko też nie mogło, gdyż byli pod rozkazami Sowietów. W czasie powstania lud Warszawy walczył bardzo dzielnie z silnie uzbrojonymi Niemcami, ale przegrali. Zginęło około 200 tys. warszawiaków, tysiące młodzieży, dziewcząt i chłopców, a też i dzieci nawet 12-letnie, które walczyły przy boku Powstańców. No i zbombardowane i spalone miasto Warszawa. To było wielkie cmentarzysko, nie miasto. Kiedy w 1946 r. byłam pierwszy raz w Warszawie, to jak na całej którejś ulicy stał jeden cały dom, to było coś wielkiego, a reszta, to gruzy, gruzy, gruzy. Warszawa Praga była mniej zniszczona, bo Pragę już zajęli Sowieci, granicą frontu była Wisła. Za Wisłą było powstanie i Niemcy. Niemcy okropnie mścili się na Polakach w Warszawie za powstanie. Kiedy front zatrzymał się nad Narwią, wtedy Sowieci zaczęli ewakuować mieszkańców Łomży i okolic Narwi na dalsze tereny poza front. Wtedy do Śniadowa i okolic przybyło bardzo dużo ludzi. Nie mieli gdzie mieszkać, a zima się zbliżała. Mieszkali w stodołach, chlewach albo kopali „ziemianki”, w tych dołach mieszkali nawet z małymi dziećmi. Śniadowiacy też nie wszyscy mieli gdzie mieszkać, bo połowa Śniadowa była spalona. Był głód i zimno. Ludzie zaczęli chorować na „tyfus” (dur brzuszny). Brak żywności i leków mocno dokuczał. Wielu ludzi zmarło. Nasza piekarnia nie dawała rady zaopatrzyć wszystkich ludzi w chleb. Całe noce ludzie stali pod piekarnią, aby kupić bochenek chleba. Bo tylko 1 bochenek mogła kupić jedna osoba z kolejki. Nic tak nie dokuczy, jak głód i zimno. I kto to przeżył, to pamięta to całe życie i umie poszanować chleb, nie wyrzuca go na śmietnik. Przybyli też z Łomży nasi krewni z rodziny K. Wujek Stanisław K. z żoną Marią i dwójką dzieci oraz ciocia Władysława z mężem Józefem Sz. i córkami Zofią i Lilianą. Zamieszkali u cioci D. U nas nie mieli gdzie, gdyż Sowieci zajęli cały nasz dom. Była to komendantura wojskowa. W czterech mieszkaniach kwaterowało ze 30 żołnierzy. Nam zostało jedno mieszkanko, gdzie zmieściło się jedno łóżko. Ja i Władzio spaliśmy na podłodze. Ale i tak to był komfort. Najważniejsze, że mieliśmy ciepło i co jeść. Bo oprócz tego, że mieliśmy chleb, to jeszcze na podwórku Sowieci, co u nas kwaterowali, mieli kuchnię polową i gotowali dla swoich żołnierzy. Gotowały dwie rosyjskie dziewczyny, które szły razem z frontem. Tak, że i my jedliśmy z tej kuchni. A czasami dostaliśmy od tych dziewczyn puszkę mięsnych konserw, tzw. „Swiniaja tuszonka”, były to przepyszne konserwy. A jak im zostawała zupa, to mama zabierała i oddawała dla rodziny do D. albo innym ludziom. Nasza mama znała biedę, więc i innych rozumiała i wszystkim chciała pomagać. Pamiętam, wśród ewakuowanych był z rodziną bardzo znany lekarz dr Wejroch (On kiedyś uratował mamie życie, kiedy była b. ciężko chora). On też stał nocami, żeby kupić chleba. Kiedy mama go zobaczyła, poprosiła go do mieszkania i oddała nasz chleb. Od tej pory starała się ukryć bochenek chleba dla jego rodziny. A to nie było łatwe, gdyż ci ludzie, co stali, pilnowali, aby sprzedać chleb do ostatniego bochenka. Często tatuś czy Żydek zostawiali kilka chlebów w piecu, abyśmy mogli mieć go dla swoich. Doktor zapamiętał to na zawsze i kiedy później zdarzyło się jemu lub żonie być w Śniadowie, to zawsze nas odwiedzili. Tak żyliśmy do stycznia 1945 r. Mieliśmy też jeszcze wiele nalotów samolotów niemieckich. W styczniu ruszyła ofensywa wojsk sowieckich i polskich na Niemców. Poszli za Narew i Wisłę. 17 stycznia 1945 r. oswobodzili Warszawę i inne miasta. Ludzie zaczęli powracać do spalonej Łomży i innych miejscowości. Nasi krewni, rodzina K. też wyjechali. Przez ten okres nasze rodziny bardziej się poznały i zaprzyjaźniły. Zaprzyjaźnili się też z nami Sowieci, co u nas kwaterowali. Nawet Wigilię Bożego Narodzenia, chociaż bardzo ubogą, spędziliśmy razem. Bardzo byli ciekawi tego obrządku, gdyż u nich to święto było zabronione. Niektórzy od rodziców wiedzieli o Bogu. Nawet mieli w mundurach zaszyte medaliki. Ale to była wielka tajemnica. Im wyznawać wiary w Boga nie było wolno. Oni mówili „Boga niet”. Był to oddział polityków, do nich należało przesłuchiwanie ludzi podejrzanych politycznie lub złapanych na kradzieży czy innych, przeważnie Polaków. Ja, że znałam język rosyjski, więc często wołali mnie, żeby tłumaczyć. Zawsze starałam się tłumaczyć tak, aby to było korzystne dla przesłuchiwanego. Ale po pewnym czasie zaczął do nich przychodzić pewien Polak – Śniadowianin, który znał rosyjski. No i wtedy zaczęli aresztować mężczyzn podejrzanych o współpracę z partyzantami Armii Krajowej „AK” i wywozić do Rosji. Wywieźli dużo ludzi. Po jakimś czasie i jego „prodawszczyka”, szpicla, jak go nazywali, aresztowali i wywieźli do Rosji i tam zmarł. On nie był akowcem. Front był już od nas daleko, ale mimo to było pełno wojska i biedy. W marcu wyjechali też żołnierze, którzy u nas kwaterowali. Niektórzy pisali do nas listy z frontu, a nawet kiedy wrócili do domu. Rosjanie to byli dobrzy ludzie, tylko ich ustrój był zły. A najgorszy był ich ojciec Stalin. Czekaliśmy końca wojny i spokoju 8-ego maja 1945 r. Niemcy podpisali kapitulację, Hitler popełnił samobójstwo. Powitaliśmy koniec II wojny. Ale to nie był koniec naszych przeżyć, bo zaczęła się Wojna Polsko-Polska. Zaczęli Polacy walczyć o władzę. Polskę po uzgodnieniu trzech Mocarstw, Anglii, Ameryki i ZSRR oraz państwa, które oswobodzili Sowieci, w tym ziemie Niemiec wschodnich do Berlina i Prusy Wschodnie, Prezydenci Anglii Churchill i Ameryki Eisenhower oddali pod rządy (opiekę) Sowietom. Granice Polski ustalono na wschodzie, na rzece Bug, a na zachodzie na rzece Odrze. Sowieci zabrali Wilno, Lwów, a dostaliśmy Szczecin, Wrocław, Kołobrzeg i inne, i Prusy Wschodnie, Olsztyn, Giżycko, Morąg itd. Ziemie Niemieckie też podzielono na pół, od Odry i połowa Berlina i Królewiec okupowali Sowieci. Tu utworzono Niemiecką Republikę Demokratyczną ze stolicą w Berlinie. Niemcy Zachodnie okupowali Amerykanie i Anglicy, którzy wyzwali Afrykę oraz państwa Zachodnie oraz ziemie Niemieckie do Berlina. W Berlinie armie Sowiecka, Amerykańska i Angielska się spotkały i tu Niemcy podpisali kapitulację wobec trzech mocarstw. Na „Reichstagu” zawisły 4 flagi: sowiecka, amerykańska, angielska i polska. W Niemczech Zachodnich okupowanych przez Amerykę i Anglię powstała Republika Federalna Niemiec ze stolicą w Bonn. Granica między tymi Republikami przebiegała w Berlinie (stolica NRD). Wybudowano tak zwany „Berliński Mur”, połowa miasta należała do NRD, druga do NRF. Niemcy jedni do drugich nie mogli przechodzić. Niemców, których miasta i wsie były przydzielone Polsce, zaczęto wysiedlać do NRD, wysiedlano też z Prus Wschodnich. Natomiast Polaków wysiedlano z ziem wschodnich, tj. zza Buga i osiedlano na terenach tzw. ziemiach odzyskanych od Niemiec, dawnych ziemiach piastowskich oraz Prusach Wschodnich. Była to wędrówka ludów, gdyż i bardzo dużo Polaków z centralnej Polski przeniosło się na ziemie odzyskane. Cała Polska i ziemie odzyskane były bardzo zniszczone, zniszczone budynki, mosty, fabryki, tory kolejowe, spalone albo zgruzowane kościoły. Wielkie rumowisko nie dające się opisać. Oraz rozbite rodziny. Rozdzielone przez Niemców czy Sowietów. Pragnę, aby moje dzieci czy wnuki nie przeżyły takiego koszmaru, jak moje pokolenie przeżyło. Już 22 lipca 1944 r. w Lublinie utworzono Tymczasowy Rząd Polski. Powstała Polska Ludowa. Rząd utworzyli polscy socjaliści i komuniści, którzy w przedwojennej Polsce sanacyjnej (prawicowej) byli za poglądy (lewicowe) aresztowani, więzieni latami w obozie w Berezie Kartuskiej (ci lewicowcy pochodzili z rodzin biednych i walczyli o poprawę losu ludzi ubogich). Zginęło ich tam tysiące, gdyż więziono ich w okropnych warunkach. J. Piłsudski też był socjalistą i też przed wojną był nielubiany przez Kościół i bogaczy. Ci, co przeżyli, zaczęli pod kier. Sowietów tworzyć Polskę Ludową i rząd pod dowództwem pierwszego prezydenta Bolesława Bieruta. Zaczęto tworzyć urzędy publiczne, Milicję Obywat., otwierać szkoły. No i według ustroju socjalistycznego likwidować duże majątki hrabiowskie i dziedziców. Domy i pałace stały się własnością państwa, a ziemie przydzielano po 3-5 ha dworskim parobkom i biednym chłopcom. A „bogaczom” zostawiali coś nie coś i kazali radzić sobie jak chcą. Dużo z tych ludzi wyjechało na ziemie odzyskane albo, jak się udało, za granicę na Zachód. Był to odwet za poniewierkę biednych ludzi i parobków poniewieranych przez bogaczy. Stosunek do ludzi biednych przed wojną był naprawdę urągający wszelkim normom przyzwoitości. Było też wielkie bezrobocie, tak jak dzisiaj, a wszystko było b. drogie, na przykład 1 kg cukru kosztował 1 zł 04 gr. Był to dzienny zarobek u dziedzica dla kobiet pracujących przy żniwach czy wykopkach od 7-ej rano do 7-dmej wieczór bez wyżywienia. Nie dbano, aby dzieci się uczyły, do 4 klasy nauka była obowiązkowa, do 7 klasy nauka była bezpłatna. Ale mało dzieci z rodzin biednych i wiejskich ukończyło 7 klasę. Do szkoły średniej do Łomży uczęszczało ze Śniadowa około 10 osób. Czesne było b. wysokie, stać było tylko na to bogatszych. Studiowało tylko dwoje dzieci dziedzica, reszta kończyła tylko średnie, dwie jego córki miały tylko podstawowe wykształcenie. Biedniejsze dziewczyny najmowały się na służące u bogatych w miastach czy W-wie albo uprawiały nierząd. Nowa Polska obiecywała inne życie i równość dla wszystkich. Ale taki ustrój nie podobał się ludziom bogatym (mieli do tego prawo) i tym Polakom, którzy dostali się z Rosji do Armii gen. Sikorskiego i z nim walczyli na Zachodzie w Afryce, w Anglii, zdobywali Monte Casino oraz tym, którzy w 1939 r. zdołali uciec na Zachód. W Londynie utworzyli emigracyjny rząd polski. Nie uznawali rządu Polski Ludowej i nie chcieli wrócić do Polski. Wielu z nich pozostało tam na stałe. Na terenach Polski podczas okupacji sowieckiej i niemieckiej, utworzyły się oddziały partyzanckie, były to „Armia Krajowa” inspirowana przez Zachód (o poglądach przedwojennych), „Armia Ludowa” (socjaliści) oraz „Bataliony Chłopskie”. Wszystkie te armie walczyły przeciw okupantom. „Armia Krajowa” pod dowództwem gen. Bora-Komorowskiego rozpoczęła Powstanie Warszawskie. Walczyła też w tym Powstaniu „Armia Ludowa”. Niestety wszyscy Powstańcy ponieśli okropną klęskę. I tych partyzantów uważam i cenię jako patriotów. Pomiędzy „Leśnymi” a UB Po wojnie i utworzeniu Polski Ludowej część z partyzantów „Armii Krajowej” postanowili walczyć przeciwko ustrojowi Polski. Czy wszyscy z nich walczyli przeciwko Niemcom i Sowietom? Tego nie można stwierdzić, ponieważ komendant obwodu Śniadowskiego, to były folksdojcz i burmistrz Śniadowa za okupacji Niemieckiej, u którego na podwórzu Niemcy zabili Żydówkę z dziećmi. A jemu i jego rodzinie nic nie zrobili? Nazywał się Franciszek K. (niemieckie nazwisko) ps. „Gruda”. On dowodził i wydawał rozkazy likwidowania posterunków Milicji, zabijania Milicjantów oraz ludzi, którzy współpracowali z rządem. Wybrał czterech 18-letnich chłopaków (których zwerbował), byli to Zdzisław Sz. Pseud. „Zuch”, Janek K. ps. „Piękny”, Marian P. ps. „Cygan” i Józef J. Do nich należało wykonywanie wyroków. Ci chłopcy zabili z rozkazu K. wielu milicjantów i ludzi cywilnych. Wiem o tym wszystkim od Zdzisława Sz. Zdzisiek opowiadał mi o tym i płakał, gdyż wiedział, że giną niewinni ludzie. Ale za niewykonanie rozkazu groziła im kara śmierci, tak jak w wojsku. Jeden posterunek Milicji z komendantem na czele oddał się im po prostu, chcieli iść z nimi do lasu. To porozumienie zawarli u nas w mieszkaniu (nas na czas tej rozmowy wyprosili z domu). Przyszli w nocy na posterunek i ci milicjanci poszli z nimi, było ich 6 osób, zaprowadzili ich do lasu i wszystkich zabili. Drugi posterunek zaatakowali w noc wigilijną, nie zabili nikogo, ale zabrali broń oraz mundury i buty, zostawili ich tylko w bieliźnie. Milicjanci nie mieli żadnych szans walczyć z nimi, gdyż ich zawsze było kilku. A „nocnych” uzbrojonych przechodziło 50 i więcej osób. Telefon był tylko na poczcie, „nocni” zawsze najpierw odcinali telefon, a później napadali na posterunek albo obrabiali urząd Gminy. Zabili wielu ludzi, wójta Z., sołtysa, wielu milicjantów, żołnierzy, ubowców i cywili, których uznawali za zdrajców, współpracujących z Urzędem Bezpieczeństwa, który urzędował w Łomży. Ubowcy i wojsko przyjeżdżali w dzień, aresztowali tych, których podejrzewali o przynależność do „AK” czy „WiN”. Były też normalne bitwy na polach między Milicją i UB, a partyzantami. Wielu zostało rannych czy zabitych w tych walkach po obu stronach. Prawie wszyscy mężczyźni z okolicznych wsi, a też wielu ze Śniadowa należało do partyzantki, bo jak ktoś na wsi nie należał do nich to był podejrzany o współpracę z UB, takich zabijali nawet całe rodziny. A nawet jak były zatargi sąsiedzkie, to też zabijali. Wyroki wykonywali bez jakichkolwiek sądów. Ich powiedzenie było takie: „Jeśli nie idziesz z nami do lasku, to idź do piasku”. Broń miał prawie każdy chłop, bo tej po wojnie zostało dużo. Był też na naszym terenie drugi oddział „Narodowe Siły Zbrojne”. NSZ dowodził nimi mieszkaniec Chomentowa Henryk J. ps. „Zbych” oraz jego brat Jan i szwagier G. (Jana złapało UB i sądzili w Białymstoku, dostał karę śmierci, a w 1990 r. jego żona i córka wniosły o odszkodowanie za jego śmierć …). Ile ludzi zabili „Zbych” i jego kompani, trudno zliczyć. W Konopkach zabili dwóch braci i żonę jednego z nich w ósmym miesiącu ciąży, zostało dwóch małych chłopców, w Żyźniewie zabili rodziców, zostawili ośmioro małych dzieci. Koło Szczepankowa zabili kobietę, która trzymała niemowlę na ręku, dziecku przestrzelili nóżki, został kaleką na całe życie. Kobieta ta pokłóciła się z sąsiadką i ta nasłała na nich tych zbirów. Zabierali też inwentarz, odzież, co im się dało. „Zbych” i jego kompani, jak jechali kogoś zabić, to mówili, że jadą na „rąbankę”. Zabijali też „Akowców”, gdyż te oddziały nawzajem się zwalczały. „Zbych”, jak twierdzą byli więźniowie UB, współpracował z Urzędem Bezpieczeństwa. Po 47 r. słuch o nim zaginął. Był też jeszcze jeden napad w biały dzień na posterunek Milicji w zimie 1946 r. Trzech milicjantów było w tym czasie poza posterunkiem, czterech było w budynku (budynek państwa K. przy rynku). I ci bronili się ponad 4 godziny. Partyzantów było bardzo dużo, chcieli nawet ten dom podpalić tylko K. ich ubłagała, żeby nie spalili. W tym boju dwóch milicjantów ciężko rannych zmarło, jeden ranny przeżył i jeden ocalał. Byli to chłopaki z okolic Augustowa wywiezieni na Syberię. Tam wstąpili do wojska, przeszli front, obaj byli ranni. Po wyjściu z wojska wstąpili do Milicji, gdyż nie mieli gdzie wracać, bo ich rodziny były jeszcze na Syberii. Zginęli od swoich rodaków. W tych, co byli poza posterunkiem był Wacek K. i oni przeżyli. Wacek K. pochodził z Rakowa Gogini k/Łomży. Wieczorem przyjechało wojsko i UB i zabrali wszystkich: żywych, rannych i zabitych milicjantów. Wiosną żołnierze K. zastrzelili dwóch milicjantów, a jednego ranili i ten im uciekł. Na drodze od pociągu ze Starej Stacji na oczach ludzi idących też tą drogą. Dzień wcześniej byli u nas w domu ci milicjanci i partyzanci, którzy się nie ukrywali. I wszystka młodzież ze Śniadowa. Moje koleżanki od małego Halinka K., Hela B., Basia W. i wiele innych, wszyscy lubili do nas przychodzić, bo nasza mama była tolerancyjna, lubiła młodzież, pozwalała potańczyć przy muzyce na „grzebieniu”, pośpiewać, wtedy to były tylko takie rozrywki, nie było radia ani kina. Ja bardzo lubiłam śpiewać, głos do śpiewu odziedziczyłam po rodzicach. Miałam też dwóch kawalerów: Zdzisiek partyzant i Wacek K. milicjant. Obaj się nienawidzili. Zdzisiek był dobrym chłopakiem, kochał mnie bardzo aż do swojej śmierci. Marzył, że za niego wyjdę. Chociaż jego matka mnie nie chciała. Ale wyjść za niego bym się nie zgodziła. Gdyż chociaż to nie z jego winy, ale z rozkazu musiał zabijać, ale tego ani ja ani ludzie, by mu nie wybaczyli. Żal mi go, gdyż był całe życie nieszczęśliwy. K. zgotował im takie życie. Z natury był dobrym chłopakiem. Wacek był przystojnym chłopakiem, 8 lat starszym ode mnie i on i jego rodzina mnie uwielbiali, ale nasze drogi rozeszły się po ostatnim napadzie na posterunek. Wtedy wyjechał. Były to bardzo ciężkie czasy. Dziewczyny, które chodziły z wojskowymi, czy milicjantami, były przez „nocnych” bite albo golono im głowy. Mnie się jakoś udało, gdyż bronił mnie Zdzisiek. W naszym domu „nocni” byli w każdą noc. Tatuś i Żydek piekli pieczywo w nocy. Przyszło ze dwudziestu chłopa, zjedli ze 100 bułek i nic za to nie płacili, to samo robili u masarzy i w innych sklepach. A jeszcze chcieli i pieniędzy. Nasza mama wpadła na pomysł, że pieniądze z utargu na noc chowała do popielnika, bo by zabrali. Mama się ich nie bała, za to ojciec i Żydek okropnie. Bili też ludzi, którzy coś przeciw nim powiedzieli. Naszego sąsiada, który z nich zażartował, przyszli w nocy i tak zbili kijami, że 2 tygodnie leżał. Ja ten jego niesamowity krzyk słyszałam. I zaraz potem przyszli do nas nażreć się bułek. W dzień przyjeżdżało wojsko i UB. Jeździli po wsiach, urządzali obławy na partyzantów. Rok 1947 Na początki 47 r. nocni zabili Żyda (Śniadowiaka), który przeżył okupacyjny koszmar. Wtedy reszta Żydów z rodzinami, w tym nasz Żyd Sz. z rodziną wyjechali do Łodzi. A później do Palestyny (w 1980 r. dowiedziałam się, że rodzina Sz. żyje. A Sz. napisał książkę o ich przeżyciach). W 1947 r. Rząd ogłosił amnestię dla partyzantów. Musieli się ujawnić i oddać broń. Przywozili całe wozy broni, nikt ich nie aresztował. Wielu z nich wyjechało w nieznane, gdyż bali się ludzi, którym dokuczyli. Ale wielu też się nie ujawniło, grasowali do lat 50-tych. Zdzisiek też wyjechał na Zachód. Wciąż był pewny, że ja za niego wyjdę. Ale to było niemożliwe, gdyż ludzie nie darowaliby im tego, co robili, chociaż ci chłopcy wykonywali tylko rozkazy. Oprócz tego jego matka nie chciała naszego związku. Zdzisiek kochał mnie przez całe swoje życie. Czy ja jego, nie wiem. Po ujawnieniu się partyzantów, życie zaczynało się spokojniejsze. Nie było już nocnych najść. Mimo to było ciężko, bo jeszcze naokoło były zniszczenia wojenne. Nasza rodzina też zaczęła pracować na swoim. Nadal prowadziliśmy piekarnię, ale do pracy był nas troje. Ojciec, Mama i ja. Władzio chodził do szkoły, przerabiali po dwie klasy w ciągu jednego roku. Było tym dzieciom ciężko się uczyć, bo brak było podręczników i przyborów szkolnych. Władzio po przyjściu ze szkoły pomagał też w domu, nosił wodę i drzewo do piekarni. Dzieci wtedy naprawdę ciężko pracowały. Ojciec wtedy przyjął do pomocy drugiego piekarza. Mama jeździła z wozakiem na młyny po zakup mąki i prowadziła dom. Ja już do szkoły nie chodziłam, bo musiałam sprzedawać w sklepie pieczywo i dowozić też codziennie rano pieczywo do bufetu na dworcu kolejowym, odległym 2 km od Śniadowa. Woziliśmy to pieczywo wozem, który woził i przywoził przesyłki pocztowe. Ale często było też tak, że przejeżdżał przez dworzec w Śniadowie transport wojska albo repatriantów ze wschodu na ziemie odzyskane i zatrzymywał się na dworcu. Wtedy trzeba było dostarczyć więcej pieczywa, a transportu już nie było. Wtedy ładowało się do worka 30 albo i więcej kg chleba i ten chleb zanosiłam ja na plecach 2 km. Trzeba było cały czas nieść, bo gdybym ten worek postawiła, to by się ten chleb pogniótł. Całą rodziną pracowaliśmy bardzo ciężko (Może dlatego teraz ja i Władzio cierpimy na chore kręgosłupy). Ale że mieliśmy dobrego Ojca, to umiał to wynagrodzić. Ja za swoją pracę miałam to, że byłam (jak na te czasy) najlepiej ubrana z moich koleżanek. O Władzia też bardzo dbał. Ojciec był dla nas bardzo wyrozumiały. Mama natomiast bardzo nas kochała. Ale była bardzo twarda. Musieliśmy słuchać jej bez sprzeciwu. Mamy słowo, to był rozkaz i świętość. Za nieposłuszeństwo dostawało się nie tylko „burę”, ale i mimo, ze byliśmy już prawie dorośli, też i lanie. Jeszcze trzeba było mamę przeprosić za nieposłuszeństwo. Tak były wtedy wychowywane dzieci. Nie tak, jak dziś, że się mówi: „co te stare zgredy mają do gadania, jesteśmy dorośli”. Ojciec wobec nas nigdy żadnych kar nie stosował. Czasami mamie nas nie pozwalał bić. Ale mama to była mama, jej było wszystko wolno, to wiedzieliśmy. Wiedziały to też później moje własne dzieci. Więcej słuchały babci jak nas, rodziców. Na początku 1947 r. odnalazła się rodzina ojca w Ameryce. Matka ojca wyjechała przed pierwszą wojną do Ameryki. Ojczym został u dziadków w Dębowie (wsi) i u nich się wychował. Matka wyszła za mąż w Ameryce za Polaka nazwiskiem G. Z nim miała dwóch synów i córkę. Jana, Stefana i Alicję. Kiedy nas odnaleźli, matka i jej mąż już nie żyli. Kiedy matka umierała, prosiła dzieci, aby odnaleźli jej porzuconego syna Władysława. Rodzeństwo przyrodnie odnalazło naszego ojca. Zaczęli pisać listy i przysyłać paczki z odzieżą i żywnością. Przysłali też zdjęcie rodziców i swoje. Brat Jan był żonaty, miał dwie córki. Siostra Alicja była mężatką, miała też dwie córki. Stefan był kawalerem, walczył na wojnie na froncie japońskim. My też wysłaliśmy im swoje fotografie, byli bardzo szczęśliwi, że nas poznali. Moje zdjęcie i ja bardzo podobałam się Stefanowi. Napisał, że chciałby mnie za żonę. Ale wiedział, że to niemożliwe, gdyż wtedy o wyjeździe do Ameryki nie było żadnej możliwości. Stefan sprawił mnie prezent. Przysłał mi ślubny strój, przepiękną suknię, welon, białe pantofle, nawet bieliznę. I napisał, że w tym stroju chciałby mnie zobaczyć jako swoją żonę. Życzył mi, abym była w życiu szczęśliwa. Suknia była tak piękna, że ludzie przychodzili ją oglądać. Ale niestety ten strój szczęścia mnie nie dał. Tak upływał rok 1947. Zbliżała się jesień. W październiku przyjechał Zdzisiek, nadal był pewny, że się pobierzemy. Nie chciałam mu wtedy powiedzieć, że nie wyjdę za niego. Ale w grudniu były jego imieniny, wysłałam mu życzenia i napisałam, że zrywam z nim. Na Święta Bożego Narodzenia do Śniadowa na urlop przyjechał (pracował w Olsztynie) Mietek L., znany mi od dziecka, gdyż mieszkał na Starej Stacji, brat mojej szkolnej koleżanki, Haliny L. i serdeczny kolega Zdziśka. Często się u nich na Stacji spotykaliśmy. Mietek też przychodził do nas. Wiedziałam, że coś do mnie czuje. Ale ja jego nie lubiłam, gdyż był zarozumiały i uszczypliwy. Mimo że był ładnym chłopakiem, nie budził sympatii. W ten dzień świąt szłyśmy z koleżankami, a on stał z kolegami, coś powiedział pod naszym adresem, a ja na to zagwizdałam. Przyszłyśmy do nas do domu i opowiedziałyśmy mamie ten incydent. Mama popatrzyła na mnie i mówi: wygwizdałaś go, zobaczysz, że on będzie twoim mężem. Bo ja też wygwizdałam waszego ojca i za niego wyszłam. Urządziłyśmy śmiech, ja powiedziałam, że prędzej zostanę starą panną, a za niego bym nie wyszła. Nadszedł dzień Sylwestra 47 r. W ten dzień miałam jakąś scysję z mamą. No i udałam, że jestem chora i muszę leżeć w łóżku. Około południa słyszę, że wchodzą do kuchni Mietek ze swoim szwagrem R. Przywitali się z mamą i pytają, gdzie „panna”. Mama dobra dusza albo mnie na złość powiedziała, że leżę chora w pokoju. No i przyszli obaj dowiedzieć się o zdrowie. R. niedługo po tym poszedł. A Mietek został, usiadł przy łóżku i tak siedział ze 4 godziny. Byłam wściekła, bo nie miałam zamiaru z nim rozmawiać, a musiałam. A on siedział dalej. Mama nareszcie zaczęła mnie zmuszać, żebym wstała i się ubrała, myślała, że on pójdzie. Ale wtedy wstałam i zjedliśmy obiad. Wtedy zaczął prosić mamę i mnie, żebyśmy poszli na zabawę. Była to zabawa sylwestrowa. I tak chcąc się pozbyć gościa, zgodziłam się na tę zabawę. Nigdy nie myślałam, że to będzie mój ostatni sylwester panieński. Ani, że Mietek L. za miesiąc będzie moim mężem. A tak się stało. Ani ja ani on chyba nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, co robimy. Żadne z nas do ostatniej chwili nie zapytało: „czy mnie kochasz?”. Ja to początkowo uważałam za żart. Na drugi dzień w Nowy Rok wieczorem przyszli do nas: Mietek ze swoim najstarszym bratem Marianem w tak zwane „swaty”. Marian zaczął namawiać Mamę i mnie abym wyszła za Mietka. Ani Mama ani ja nie brałyśmy tych oświadczyn na poważnie. Natomiast Oni obaj mówili to na serio. Ja kończyłam 2 stycznia 19 lat. Mietek miał 23 lata. Pracował na kolei w Olsztynie, a mieszkał u Marianów w Morągu. Za tydzień Mietek zjawił się znowu z wiadomością, że przyjechał, abyśmy dali na zapowiedzi. My z mamą zażartowałyśmy, że zaprowadzi to nas jeszcze na ślub. No i daliśmy na te zapowiedzi. Po usłyszeniu drugiej zapowiedzi ja zrozumiałam, że to nie żarty i chciałam zerwać z tym cyrkiem. Ale wtedy mama już nie chciała się zgodzić na zerwanie. Uznała, że nie wypada tak się ośmieszać. I stało się. 28 stycznia 1948 r. wzięliśmy ślub cywilny, a 31 stycznia 1848 r. ślub kościelny w kościele w Śniadowie. (…) od redakcji: Tekst artykułu zawiera wspomnienia własne autorstwa mieszkanki gminy Śniadowo /pisownia zachowana w oryginale/. Notka redakcyjna: Redakcja wyraża podziękowanie dla dr Małgorzaty Frąckiewicz za nakład pracy związany z digitalizacją tekstu wspomnień. Link do I części artykułu – Śniadowo, czasy II wojny światowej: 6112 Ogólnie 4 Dziś
Bułgaria to jedyny kraj, w którym w czasie wojny zwiększyła się liczba Żydów Ale Historia 12.12.2020, 05:59 Andrzej Krawczyk
Jak pisze Piotr Bajko, kronikarz dziejów Białowieży: "Przedsmak zbliżającej się wojny dało się odczuć już w czerwcu 1939 r. - wspominał po latach Michał Szpakowicz. Raptem zrobiło się niespokojnie. Namawiano do pogromu Żydów. Na drzwiach żydowskich sklepów pojawiły się napisy "Nie kupuj u Żyda". Wspominano często o Zaolziu". [1] Wojska niemieckie pojawiły się w Białowieży dwukrotnie. 1 września 1939 roku Białowieżę zbombardowało Luftwaffe. Zrzucono 16 bomb, dwie z nich trafiły w cerkiew, poważnie ją uszkadzając. Zniszczyły też handlowe kramy (polskie, żydowskie i białoruskie) stojące na rogu obecnych ulic Waszkiewicza i Sportowej oraz roztrzaskały 500-letni dąb w Parku Pałacowym, nie uszkadzając jednak pałacu (powypadały tylko niektóre szyby). Zginęła jedna osoba. [1] Informację o bombardowaniach Białowieży zaniósł do Szereszewa mieszkający w Białowieży Leibel Feldbaum, właściciel firmy transportowej. Tak opisuje to Moishe Kantorowicz z Szereszewa, ocalały z Zagłady w swojej książce: "W piątek 1 września 1939 świeciło piękne słońce. Wszyscy szli do pracy, czy wykonywali swoją robotę, ale wszędzie był widoczny brak entuzjazmu. Mężczyźni powołani do wojska byli w drodze na stację kolejową. Jestem pewien, że ich kobiety nie spały tej nocy a teraz siedziały w domu zapłakane. Mój ojciec poszedł otworzyć sklep jak zwykle o ósmej. Mama z siostrą Szewą były zajęte w kuchni. Było zbyt 15wcześnie na odwiedziny u kolegów, więc wyszedłem na podwórze. Kilka minut później zobaczyłem syna naszych sąsiadów, Lejba Feldbauma podjeżdżającego na rowerze pod dom rodziców. Było to zaskakujące.(...) Leibel odwiedzał swoich rodziców co parę tygodni, ale nie miał w zwyczaju przyjeżdżać rowerem, skoro mógł przyjechać jednym ze swoich samochodów. Wszedłem do domu powiedzieć o tym mamie, która też nieco się zdziwiła. Nie czekaliśmy długo na wyjaśnienie. Za kilka minut wbiegł nasz sąsiad, ojciec Lejba i cichym głosem spytał czy niema w domu nikogo obcego. Kiedy upewnił się że nie, powiedział nam, że jego syn przywiózł wiadomość, że Białowieża została rano zbombardowana. Kiedy Leibel chciał wziąć jeden ze swoich samochodów żeby pojechać do Szereszewa, policja mu zabroniła. Był rozkaz konfiskaty wszystkich pojazdów na rzecz wojska, dlatego przyjechał na rowerze."[2] 7 września 1939 przez Białowieżę w kierunku Wilna ewakuowały się bielskie władze powiatowe, a 11 września Dyrekcja Naczelna Lasów Państwowych. Jak pisze Piotr Bajko w Encyklopedii Puszczy Białowieskiej "12 września, około godziny 12-tej, nad pałacem w Białowieży przeleciały w kierunku na południe trzy bombowce niemieckie. Bomb nie zrzucono, do samolotów nie strzelano" [3]. Następnie Białowieża została zajęta przez niemiecką 3 Dywizję Pancerną i zaraz potem na mocy Paktu Ribbentrop-Mołotow przekazana Rosjanom. Źródła: 17 września rozpoczęła się agresja wojsk ZSRR na Polskę. Obszar Puszczy Białowieskiej, Hajnówki i okolic znalazł się w zasięgu Armii Czerwonej. 28 września zawarty został niemiecko-radziecki „Traktat o przyjaźni i granicy między ZSRR i Niemcami”, który ustalił granicę między III Rzeszą a ZSRR na linii rzek Narwi, Bugu i Sanu. Na mocy tego traktatu Białowieża od połowy października 1939 roku znalazł się pod okupacją sowiecką - została włączona do Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej (obwód brzeski). Mieszkańcy zostali uznani odgórnie za obywateli państwa radzieckiego. [1; 2; 3] Pierwszym posunięciem władz, które boleśnie dotknęło miejscową ludność, a zwłaszcza społeczność żydowską, była nacjonalizacja przemysłu, handlu i usług, uchwalona podczas obrad Zgromadzenia Ludowego (Narodowego) Zachodniej Białorusi. Wszystkie sklepy oraz warsztaty rzemieślnicze zarówno białoruskie, polski, jak i żydowskie zostały zamknięte. [4] Włodzimierz Dackiewicz mówi: "W 1939 roku, jak weszli Sowieci wszystkie sklepy zostały zamknięte (...), a sklepowym nie pozwolono pracować w sklepach ani swoich ani sowieckich". W innym wywiadzie dodaje, że po zamknięciu sklepów: "Żydzi mieli dużo towaru, to, na szczęście, po znajomości można było od nich kupić" [5]. Rzemieślnicy mieli obowiązek pracować w spółdzielniach zorganizowanych przez Sowietów: "kto był krawiec, szewc, fryzjer itd. musiał pracować w spółdzielniach, zakładach sowieckich" [5]. Jedna z nich, spółdzielnia krawiecka "ze wszystkich krawców białowieskich" została urządzona w synagodze [5].Z kolei Jan Sawicki pamięta, że jakaś spółdzielnia powstała też w budynku szkoły żydowskiej, mieszczącym się koło synagogi: "Sowieci zrobili w południowej części tego budynku spółdzielnię, tam naprawiali obuwie, oprawiali w ramki, bo szkło leżało pocięte". [6] Borys Russko pamięta z kolei zamknięcie żydowskiego tartaku Abrahama Szermana, mieszczącego się w Podolanach: "On chyba zdążył uciec, wyjechał jak Sowieci zamknęli mu tartak. A zatrudniał dużo osób".[7] Nacjonalizacji towarzyszyło wycofanie z obiegu polskiego złotego i wprowadzenie rubla. Władze zezwoliły na wymianę jedynie 300 zł na ruble, co oznaczało dla ludzi utratę oszczędności życia. Nastąpiła też likwidacja gmin żydowskich (samorządu) przed wojną opiekujących się szkolnictwem religijnym, synagogami, cmentarzami, działalnością charytatywną.[4] Zamknięto więc z pewnością również białowieski cheder. Również działającą do tej pory szkołę polską, w której uczyli się wspólnie Białorusini, Polacy i Żydzi zamknięto, i jak wspomina Olga Szurkowska, podzielono - dzieci białoruskie i żydowskie były w jednej szkole - rosyjskiej, a dzieciom polskim pozwolono uczęszczać do szkoły polskiej stworzonej przez księdza katolickiego [8], w której, jak z kolei pamięta Włodzimierz Dackiewicz, język rosyjski był tylko jednym z przedmiotów nauczania. [9] Bolesław Rychter pamięta, że w świetlicy (w budynku, w którym potem była siedziba policji niemieckiej i areszt, a obecnie mieści się poczta i dom dziecka) władze sowieckie zorganizowały chór dla młodzieży: "Tam taka duża sala była i sowieci dawali dla młodzieży 18- 20- letniej co pracowali, dwie godziny czasu raz w tygodniu, żeby chodzili śpiewać. Tam dyrygentem był pan Sacharczuk. I tam między innymi chodziła też młoda Żydówka, która potrafiła grać na akordeonie. Śpiewaliśmy wspólnie piosenki rosyjskie". [10] Według Włodzimierza Dackiewicza "Sowieci jak przyszli, to Żydów tak samo jak i innych zaczęli dręczyć i poniżać, tak jak wszystkich, tak i Żydów." [5] Obala stereotyp, że Żydzi witali sowietów kwiatami, "W Białowieży Żydzi nie witali sowietów", dodając, że robiła to część Białorusinów: "Większość społeczeństwa w Białowieży składała się z prawosławnych Białorusinów. Przed 1939 roku istniała tu dosyć silna Komunistyczna Partia Zachodniej Białorusi. Członkowie tej partii bardzo chętnie witali nową władzę, którą nazywali „ zbawcami”. Natomiast szybko rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Wielu ludzi wywieziono na Syberię, a Kozaków do twierdzy brzeskiej".[9] To samo mówi Tadeusz Łaźny: „Na powitanie Sowietów „miejscowi” na ulicy Stoczek (obecnie gen. A. Waszkiewicza) postawili wysoką bramę udekorowaną czerwienią i zielonymi gałązkami drzew iglastych”. [11] Wielu jednak mieszkańców bardzo szybko pozbyło się złudzeń. Poza zamknięciem prywatnych sklepów i zakładów rzemieślniczych sytuacja dodatkowo się pogorszyła, kiedy władza radziecka zmusiła ludzi do pracowania w lesie - do wycinki i dostarczenia drzewa według określonych norm (ilości metrów sześciennych). To zarządzenie dotknęło zwłaszcza Żydów, którzy nie mieli ani doświadczenia w takiej pracy ani narzędzi do jej wykonania. Jak wspomina Włodzimierz Dackiewicz "Za niewywiązanie się z tego obowiązku groziło wywiezienie na Syberię lub do Brześcia". [9; 12] Żydzi prosili więc swoich sąsiadów o wykonanie za nich tej pracy. Robił to zarówno ojciec Włodzimierza Dackiewicza z Krzyży, jak i rodzina Aleksego Dackiewicza z Zastawy. Aleksy Dackiewicz mówi: „Na wszystkich była nałożona norma i każdy musiał jechać tam, gdzie go skierowano i swoje odrobić. Więc [Żydzi] najmowali nas, płacili, a my robiliśmy” [13]. Włodzimierz Dackiewicz tak to opisuje: "Sowieci wszystkich, też Żydów, zagonili do roboty. Każdy musiał wyrobić normę w lesie na wycięcie drzewa. U nas był dobry koń, to ojciec za wszystkich Żydów robił. (...) Ojciec za nich jeździł, woził. Gdzie oni mają jechać 40 km szykować drzewo! Oni [Żydzi] ani piły dobrej nie mają, ani siekiery, ani nie umieją. To ojciec za nich tą wywózkę robił drzewa (ros. "leshos" i "lespromhoz" [14]) dla tartaku. Były 2 tartaki, jeden był żydowski tartak na stacji Białowieża Towarowa (to go Sowieci upaństwowili), a na Gródkach polski tartak państwowy i jeszcze centurowski tartak, tam gdzie hotel białowieski jest teraz. Ojciec bierze przykładowo za Chanania [kowala] i w "leshosie" podaje nie swoje nazwisko tylko Chanani i zaznaczają, że Chanani swoją normę zrobił. A Chanani poszedł forsę pobrał i ojcu oddał forsę i jeszcze parę groszy dodał, za to, że jeszcze go z biedy wyręczył." [5] W drugim roku okupacji sowieckiej - w lutym 1940 roku blisko 1500 osób przedstawicieli polskiej administracji leśnej oraz członków ich rodzin wywieziono w głąb ZSRR na Syberię. Pamięta to dobrze Włodzimierz Dackiewicz: "W lutym 1940 roku przeprowadzono akcję wywózki w głąb ZSRR licznej grupy przedstawicieli polskiej administracji leśnej oraz ich rodzin", a także tuż przed wejściem Niemców w czerwcu 1941: "Bezpośrednio przed wejściem Niemców do Białowieży, Sowieci w ostatniej chwili wszystkich, którzy byli powiązani z urzędniczą pracą, w zakładach pracy - w nadleśnictwie, w dyrekcji lasów państwowych, w szkole, czy jak ktoś sołtysem był, takich ludzi wszystkich wywozili na Syberię". [9] Źródła: 22 czerwca 1941 roku Niemcy zaatakowały ZSRR. Po opanowaniu części jego obszaru. Niemcy dokonali nowego podziału terytorialnego opanowanych ziem. Białowieża weszła w skład nowej jednostki administracyjnej - okręgu Białystok (Bezirk Bialystok), który objął województwo białostockie oraz część województwa poleskiego i warszawskiego i wszedł w skład Prus Wschodnich. Szefem administracji cywilnej całego okręgu Białystok Hitler mianował nadprezydenta Prus Wschodnich, Ericha Kocha. W ramach Bezirk Bialystok utworzono 7 dużych powiatów (Kreisskommissariaty), na czele których stali kreisskommisarze czyli landraci. Na szczeblu dużych gmin organami administracji były Amtskommissariaty. Jeden z nich mieścił się w Białowieży i podlegało mu ponad 100 mniejszych okolicznych miejscowości. Wojska niemieckie wkroczyły do Białowieży 27 czerwca 1941 roku. Utworzona niemiecka komendatura wojskowa mieściła się w przedwojennym budynku gminy (na obecnej ul. Olgi Gabiec). W dawnym Domu Jegierskim przy ulicy Parkowej (obecnie Dom Dziecka i poczta) utworzono areszt. Początkowo siedzibę miał tam batalion policji 322, następnie żandarmeria. W areszcie przetrzymywani byli mieszkańcy Białowieży i okolicy podczas śledztwa, więźniowie, osoby kierowane potem do obozów i skazani na śmierć. Miejscem zamieszkania hitlerowskich władz był pałacyk myśliwski w Parku Pałacowym (budynek tylko częściowo się zachował). Urzędowali tu dowódcy oddziałów stacjonujących w Białowieży, dyrektor administracji leśnej Wagner oraz nadłowczy Scherping - pełnomocnik marszałka Rzeszy Hermana początku sierpnia 1941 w budynku plebanii katolickiej umieszczono Amtskomissariat, któremu podlegało ponad 100 okolicznych miejscowości, a w budynku technikum leśnego posterunek żandarmerii niemieckiej. W tym samym zespole budynków umieszczono siedzibę policji pomocniczej (tzw. granatowej policji, ok. 30 miejscowych osób). W budynku szkolnym stacjonowali też Niemcy z oddziału lotniczego [18]. Symcha Burnstein, nauczyciel z Kleszczel, ukrywający się w czasie okupacji w lesie, w okolicach Białowieży, którego relacja jest jednym z ważnych źródeł dotyczących Zagłady białowieskich Żydów pisze: "Białowieża staje się miejscem rezydencyjnym dla różnych hitlerowskich bestialskich formacji: Gestapo, SS, Szuc-politzei, żandarmerii"[10]. "Po wkroczeniu w 1941 roku wojsk hitlerowskich do Białowieży wszystkie szkoły powszechne – bo wtedy tylko takie były – zarówno polskie jak i rosyjskie zostały zamknięte. We wszystkich szkolnych budynkach mieściły się koszary i restauracje, przeznaczone dla niemieckich oficerów i żołnierzy" - wspomina Olga Szurkowska w książce "Ślady w pamięci" [29]. Włodzimierz Dackiewicz, mieszkaniec Białowieży, opowiada że wywiad niemiecki działał w stronę skłócenia ze sobą miejscowej ludności. Zatrudnił Polaków wyznania rzymsko-katolickiego jako policjantów i według Dackiewicza niektórzy z nich wykorzystali tę sytuację do zemszczenia się na białoruskich mieszkańcach za sposób, w jaki witali oni wcześniej radziecką władzę i przekazali Niemcom nazwiska Białorusinów przychylnych Sowietom, za co zostali rozstrzelani przez Niemców [5]. Dackiewicz mówi też, że Niemcy, mimo że w pierwszych dniach okupacji nie gnębili Żydów "na pewno sobie spis zrobili, bo Polacy wydali wszystkich Żydów (...). Ta granatowa policja z miejsca zrobiła zestawienie, wykaz społeczeństwa ulicami" [5]. Dackiewicz dodaje, że potem, po powrocie do Białowieży Kozaków z twierdzy w Brześciu (osadzonych tam przez Sowietów) Niemcy zatrudnili ich w charakterze żandarmów, a wszystkich z polskiej policji aresztowano i ślad po nich zaginął. [5] Borys Russko uważa, że: "okres okupacji niemieckiej był tragiczny. Nigdy te dni okupacji nie mogą być wymazane ze świadomości ludzi, którzy przeżyli tą tragedię, wtedy kiedy ta społeczność, która byłą ze sobą tak zgrana, nagle część niej wyrywają z tego organizmu i niszczą. Była to ta część żydowska. (...). Niemcy weszli do Białowieży w czerwcu 1941 roku. Na początku musieli zorganizować tam administrację, ale już były zarządzenia jednoznaczne, że jeśli ktoś to czy tamto tam zrobi, to kara śmierci, na przykład wyjdzie wieczorem po godzinie wyznaczonej, policyjnej, jeśli złapią, kara śmierci. Jakieś drobne kradzieże- oczywiście kara śmierci." [7] Symcha Burnstein pisze też: "Niemcy od razu zaczęli represjonować ludność, a w szczególności Żydów. Od razu schwytali dwóch z nich - Abrahama Lerenkinda (kupca) (link do Lerenkidnów) i Mosze Dombina (szewca), odprowadzili w nieznane miejsce, gdzie zostali zamordowani." Burnstein mówi też, że Niemcy grabili żydowskie domy, zabierając cały dobytek, a mężczyzn, kobiety, a nawet niezdolnych do pracy zmuszali do ciężkiej fizycznej pracy. [10] Borys Russko na pytanie, czy Żydzi w okresie od czerwca do sierpnia byli dyskryminowani przez Niemców, odpowiada: "Byli dyskryminowani. Jak tylko Niemcy weszli, od razu wszystkich Żydów oznaczano gwiazdami Dawida naszytymi na ubranie. I musieli Żydzi chodzić z tymi oznaczeniami, bo gdyby jakiś Żyd został złapany, a nie miał gwiazdy na ubraniu, to był natychmiast rozstrzelany." [7] Jadwiga Kilis jako represje wobec Żydów w Białowieży wymienia znęcanie się: bicie, kopanie, zakaz chodzenia chodnikami i nakaz noszenia żółtych gwiazd Dawida. [41] Włodzimierz Dackiewicz też wspomina początki okupacji: "W początkach pacyfikacji Niemcy zebrali młodzież żydowską do roboty, ponieważ jeszcze wtedy, w Białowieży nie było jeńców radzieckich. Ponieważ dużo wojska tam przeszło, to Żydzi naprawiali tę drogę Hajnówka-Białowieża. Każdemu gwiazdę żółtą na plecach i piersiach [kazano przyszyć], żydowską sześcioramienną. Tu obok nas [dzielnica Krzyże, obecna Olgi Gabiec] często pracowali, bo tu kiedyś nie było asfaltu, był tłuczeń, ciężkie te pojazdy, czołgi szły z gąsienicami, to szybko niszczyły tą drogę, więc trzeba było naprawiać. No kogo? Darmowy robotnik - Żydzi naprawiali. Niemcy ich pilnowali, traktowali ich jak niewolników, jak jeńców, nie mieli prawa się odezwać. W dzień ich widziałem jak pracowali, ale gdzie na noc szli nie wiem. (...) Moja mama znała język żydowski, przy bramce tu stała i do nich się odzywała jak żwirem posypywali drogę, to Niemiec podszedł i powiedział proszę z nim nie mówić." [5] Zapędzanie Żydów do pracy przy budowie drogi, tym razem na odcinku Białowieża-Kamieniuki wspomina też Aleksander Krawczuk: "Zarówno on [mój przyjaciel Krugman], jak i inni mężczyźni narodowości żydowskiej zostali przez Niemców zabrani z domów i popędzeni na budowę drogi z Białowieży do Kamieniuk. Żydzi ci byli przetrzymywani przez kilka dni w leśniczówce Przewłoka. Być może mylę nazwę leśniczówki, lecz tam właśnie na budowie drogi widziałem Żydów z Białowieży. Jeździłem wówczas furmanką do Kamieńca Litewskiego, gdyż tam została wysiedlona przez Niemców moja rodzina. Jak mi wiadomo po kilku dniach Żydzi ci zostali rozstrzelani na wspomnianym już miejscu straceń czyli żwirowni położonej w Nadleśnictwie Białowieża nazywanym Jagiellońskim. Momentu rozstrzelania Żydów nie widziałem. Informacje moje pochodzą od emigrantów rosyjskich, którzy po zajęciu Białowieży przez Niemców zostali zatrudnieni na budowie drogi do Kamieniuk. To oni właśnie mówili, że Niemcy zabrali Żydów ze wspomnianej budowy i rozstrzelali." [39] Również Aleksander Olszewski zeznaje, że Żydzi musieli wykonywać prace przymusowe w postaci robót drogowych. Mówi też o represjach, jakie spotykały Żydów z Białowieży w postaci znęcania się: bicia, spania pod gołym niebem, głodowych racji żywnościowych. [40] Zatrudnianie Żydów do pracy wspomina też Jan Sawicki, który mieszkał z rodzicami na Stoczku (dzisiaj ul. Waszkiewicza) koło synagogi: "Początkowo to żądali [Niemcy] żeby Żydzi tam przychodzili [pod synagogę] i zabierali ich na roboty do Parku Pałacowego. Kazali im się tam zbierać i Niemcy prowadzili ich do parku. Mieli już na rękawach tę gwiazdę żydowską. I co ranek tam się zbierali i zabierali ich tam do roboty." [8] Żydzi byli też wykorzystywani przez Niemców do zakopywania zwłok mordowanych Polaków i Białorusinów, Włodzimierz Dackiewicz mówi "W tym samym czasie, Niemcy masowo rozstrzeliwali Polaków i Białorusinów nie tylko z Białowieży, ale też z Hajnówki i innych miasteczek. Młodzi Żydzi to było narzędzie pracy - kopali doły i zasypywali tych ludzi." [5] Również Roman Droń wspomina zakopywanie zwłok przez Żydów: "Po trzech lub czterech dniach napotkałem znajomego Żyda. Nazywał się on Nachman (link), był rzeźnikiem. Mówił on, że na polach Zastawy między Parkiem Pałacowym a Rezerwatem Ścisłym mój brat został przez Niemców zamordowany. Zwłoki zamordowanego zostały zakopane przez kilku Żydów wyznaczonych przez Niemców do wykonania tej czynności, wśród których znajdował się również Nachman." [42] Zarówno Symcha Burnstein, jak i mieszkańcy Białowieży wspominają, że część Żydów opuszczała Białowieżę, starając się dotrzeć do Związku Radzieckiego, nie wiemy jednak, czy komuś się udało przeżyć. Aleksy Dackiewicz, mieszkający z dziadkiem w części Białowieży zwanej Zastawa, jako młody chłopiec na polecenie dziadka pomógł żydowskiej rodzinie Wołkostawskich z Zastawy dojechać w okolice Kamieńca Litewskiego: "Ten Wołkostawski mieszkał na tej ulicy pod koniec, to jak już Niemcy wstąpili do Białowieży to dziadek dogadał się z nim i oni zapłacili jakąś kwotę, żeby ich zawieźć pod Kamieniec Litewski. Tam wioska była Żydów i tam oni się grupowali w tej wiosce. I może on pochodził stamtąd, czy rodzina tam była. Dziadek kazał mi ich zawieźć. Ja znałem drogi puszczańskie, więc zabrałem ich jednym konikiem na furę i żeśmy pojechali bocznymi drogami. Pojechałem drogami oddziałowymi lasem, przez Kamieniuki aż pod Kamieniec [dzisiaj Białoruś], zapomniałem tę wioskę, jak ona się nazywała. I ich zawiozłem tam całą rodzinę. I tyle, więcej ich nie widziałem. Czy oni żyją czy nie żyją, nie wiem." [2] Inny Białowieżanin, przed wojną mieszkający z rodzicami na ulicy Tropinka, Bolesław Rychter również wspomina te ucieczki: "Jak wojna była, to część gdzieś tam wyjechała" oraz "Niemcy jeszcze z początku nie ganiali Żydów, ale część Żydów sama uciekła stąd". Rodzina Bolesława Rychtera również pomogła jednej rodzinie żydowskiej wydostać się z Białowieży: "Mój ojciec z Żydem pracowali jako wozacy, to on poprosił mego ojca, żeby pomóc im [się] załadować i wyjechać. I stąd właśnie gdzieś wyjechali. Taki dobry Żyd był, pomagał nie raz ojcu w lesie. Ojciec pomógł im stąd wyjechać, ale co tam dalej się stało to już nie wiadomo." [1] W Białowieży, podobnie jak w innych miejscowościach okupant nałożył na Żydów "kontrybucję w złocie, srebrze, sowieckiej walucie i skórach, co zostało wykonane pod groźbą ofiar." [10]. Również podobnie jak w innych miejscowościach, Żydzi musieli nosić oznaczenia, Włodzimierz Dackiewicz wspomina, że były to "gwiazdy Dawida - żółte, duże, na plecach" [4], w innym wywiadzie podaje, że zarówno na plecach, jak i na piersiach [5], a Jan Sawicki, że to były opaski z gwiazdą na ramieniu [8]. Żydom, jak pisze Symcha Burnstein, skonfiskowano też cały żywy inwentarz, krowy, konie i "każdego dnia ogłaszane [były] kolejne brutalne nakazy." [10] W lipcu 1941 roku władze niemieckie podjęły decyzję przekształcenia Puszczy Białowieskiej w obszar łowiecki III Rzeszy, którego zarząd znajdował się w Białowieży i podlegał bezpośrednio władzom centralnym Rzeszy. Pełnomocnikiem Hermana Goeringa (który przed wojną był czterokrotnie na polowaniach w Białowieży) powołanym do tego zadania został nadłowczy Ulrich Scherping. W celu realizacji zadnia zaplanowano całkowite wysiedlenie ludności z wsi leżących w środku i na obrzeżach Puszczy Białowieskiej, co miało również zapobiegać działalności partyzanckiej oraz ukrywaniu się w puszczy osób poszukiwanych przez okupanta. Planowane wysiedlenia i akcje terrorystyczne w Puszczy zostały omówione na naradzie w Białowieży przez majora Nadela, nadłowczego Scherpinga i Wyższego Dowódcę SS i Policji Ericha von dem Bacha. Zgodnie z ustaleniami na naradzie, 23 lipca o godz. przybył do Białowieży Batalion Policji 322 przeznaczony do wykonania tego zadania. Batalion był bezpośrednio podporządkowany Wyższemu Dowódcy SS i Policji SS-Gruppenfurerowi von dem Bachowi, a dowództwo nad nim objął major Nadel. Sztab mieścił się w pałacyku myśliwskim w Parku Pałacowym. Dwa dni później, 25 lipca batalion rozpoczął wysiedlanie puszczańskich wiosek. Część z nich została też potem spalona. [18] Działania batalionu były opisywane dzień po dniu przez porucznika policji obronnej Uhla. Jego lektura poraża, po suchych zdaniach podających jaką liczbę ludzi wysiedlono, rozstrzelano czy "zlikwidowano" następują informacje o słonecznej pogodzie i dobrym samopoczuciu policjantów. Ogółem, jak wynika z dziennika, z puszczańskich wiosek - wysiedlono 6446 osób z 34 miejscowości, dokonując przy tym licznych rozstrzelań. Włodzimierz Dackiewicz opowiada, że parę dni po wysiedleniu najbliższych puszczańskich wiosek (czyli po 25 lipca 1941 r.) w jednej z nich, leżącej najbliżej Białowieży, w Pogorzelcach, Niemcy spalili grupę białowieskich Żydów: "Część Żydów białowieskich, starszych osób, żywcem spalono na wsi Pogorzelce w najbliższej wiosce w dwóch budynkach. Zawieźli, w kółko trzeba było jechać - drogą w kierunku Hajnówki, potem Narewkowską i potem skręcić znowu tu w kierunku Białowieży na Pogorzelce, i tam ich spalono. Jechali dwoma samochodami, ciężarówkami. Ile ich było nie chcę mówić, czy 10, czy 20, czy 50. W każdym razie sporo ich spalono." [5] Na pytanie czy to widział, odpowiada w wywiadzie w 1998 dla Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie, że jego kolega Wasia Jaganow namówił go, by poszli do tych pustych wiosek z nadzieją, że może znajdą coś użytecznego, jakąś piłę czy kosę: "I akurat naszliśmy [tę sytuację], jeszcze żyto stało, w życie my byliśmy [schowani], patrzyliśmy jak tych ludzi z samochodów pchają do budynków na jedną stronę i na drugą stronę i potem deskami zabito, oblano benzyną i podpalono. Niemcy stali tak długo, aż te budynki spłonęły. Jeden budynek był murowany, w jedną cegłę. Tak długo stali aż zupełnie budynki się zawaliły. Ja to widziałem naocznie. My byliśmy w odległości 250 metrów. (...) Jak przyszliśmy [do domu], jak mamie powiedzieliśmy, to mama mówi 'to już dla Żydów będzie pohybiel'. I tak się stało. Po kilku dniach białowieskich Żydów wywieźli (...)" [7]. Historia o Żydach spalonych w stodole w Pogorzelcach pojawia się tylko we wspomnieniu Włodzimierza Dackiewicza. Żaden inny mieszkaniec o tym nie opowiada, nie ma też w dzienniku batalionu 322 żadnej notatki o takiej akcji. Sam Dackiewicz, po 17 latach od tamtego wywiadu, jeszcze raz opowiada tę historię, jednak mówi, że zna ją tylko z opowieści: "A część Żydów to spalono w Pogorzelcach. Ten dom jeszcze stoi. Jak wywozili część do Prużan, to część zabrali na Pogorzelce, tam wieś była cała wywieziona, ten dom tam stoi po dzień dzisiejszy murowany. Okna, drzwi pozabijali i polali benzyną i podpalili. I żywcem spalili. Jak palił się, to ja tam nie byłem. To wiem z opowiadań ludzi. Ludzie z armii generała Bałachowicza byli w żandarmerii niemieckiej, taki Trzepa był, kolega i on mi opowiadał o tych sprawach, bo tam jego ojciec był w tej żandarmerii niemieckiej i był tam jak ich palili." [3] Mimo tej nieścisłości relacji, nie można jednak wykluczyć tego wydarzenia, zwłaszcza, że pomiędzy 26 a 31 lipca 1941 r. (a więc w okresie, którego dotyczy historia) nie ma w dzienniku batalionu żadnych zapisów, co może oznaczać, że nie odnotowano działań popełnionych w tych dniach, a nie że ich nie przeprowadzono. 1 sierpnia Niemcy przeprowadzili łapanki w Białowieży i egzekucje zatrzymanych osób na terenie uroczyska Biały Lasek koło Szereszewa (na tak zwanej żwirowni Pererewo, dziś na Białorusi). Byli to mieszkańcy Białowieży zaangażowani w działalność komunistyczną lub pełniących jakiekolwiek funkcje w okresie władzy radzieckiej, zarówno Białorusini i Polacy, jak i Żydzi. W Dzienniku Batalionu 322 pod datę 1 sierpnia 1941 zapisano: "Na podstawie sowieckich materiałów pisemnych, list itp. dotyczących komunistycznych - częściowo na kierowniczych stanowiskach - funkcjonariuszy w Białowieży i okolicy, które dotarły do Nadłowczego Scherpinga poufnie od jednego z miejscowych mieszkańców, i które dotyczą 72 osób, batalion Policji 322, po telefonicznej rozmowie Nadłowczego Scherpinga i SS-Gruppen -fuhrerem von dem Bachem, otrzymał zadanie ujęcia - jeśli to możliwe - tych wykazanych osób i natychmiastowego ich rozstrzelania." [19] Kolejnego dnia, 2 sierpnia 1941 roku odnotowano:"Energiczne rozpoczęcie i przeprowadzenie przez batalion zaplanowanej specjalnej akcji w Białowieży i okolicy. Udało się przy tym z 72 osób (komunistów) 36 schwytać i rozstrzelać. Wśród tych 36 znajdowało się 5 Żydów i 1 Żydówka. 2 zatrzymani Żydzi zostali zastrzeleni z powodu próby ucieczki." [19] Waldemar Monkiewicz ustalił, że wśród osób narodowości żydowskiej byli tam: Chananan [kowal], Kapłan, Hersz Krugman, dwie kobiety żydowskie z Hajnówki, Moniek Słonimski l. 40 i Szuster. [17]Włodzimierz Dackiewicz również opowiada o tych samych wydarzeniach i osobach, choć podaje daty o miesiąc wcześniejsze: "Niemcy rozstrzelali Żydów- Krugmana z jego żoną, Szustera z żoną, Słonimską Polę i Rachelę z ich mężami oraz kowala Chanania. Te rozstrzelania miały miejsce między 29 czerwca a 2 lipca w Pererowie. W tym samym czasie rozstrzelano w Pererowie też Żydów ze Stoczka i z centrum Białowieży" [Krugmanowie, Szusterowie i Słonimscy mieszkali w dzielnicy zwanej Zastawa]. Dackiewicz widział jak Niemcy aresztowali tych Żydów około 6-tej rano, kiedy on szedł do pracy. "Dwa samochody ciężarowe podjechały z Niemcami, kryte samochody. My zatrzymaliśmy się, bo nas dwóch było, jeszcze taki kolega Szpakowicz Jan, zatrzymaliśmy się i patrzymy, bo to koło jego domu, po sąsiedzku ci Żydzi mieszkali. Patrzymy Szustera wywodzą i Krugmana z żonami do samochodu. Karabinami z tyłu w plecy, jak to Niemcy lubili robić i coś mówili po niemiecku, ale to nie rozumiałem. Ich wpędzili tam, potem pozostałych tych Słonimskich zabrali i zabrali kowala [Chananiego] i powieźli w kierunku Prużan (...). I potem my się dowiedzieliśmy, że tam też pan Ślązak Bolesław był i jego brata też tam rozstrzelali w tym samym czasie, jak i tych Żydów, chociaż to był Polak katolik. I on o tym się dowiedział i nam to tu, po sąsiedzku powiedział, że tych wszystkich Żydów co zabrano, aresztowano - no podają że tam 6 kobiet i 6 mężczyzn - ale tam więcej było, bo na 12 osób w dwa samochody ciężarowe nie jechaliby na pewno, to rozstrzelano". Dackiewicz mówił też, że Niemcy, którzy wywozili Żydów na rozstrzelanie byli gestapowcami, bo kołnierze ich mundurów były brązowe." [5] Borys Russko tak mówi o tych pierwszych egzekucjach: "Na pierwszy ogień poszli pracownicy władz terenowych z czasów radzieckich, biedota, chłopi, którzy tam uczestniczyli. Wśród nich byli Białorusini, Polacy i Żydzi. Ich z miejsca rozstrzelano. Pierwszy moment był taki, że nie zwracano uwagi na to, jakiej narodowości ktoś był, nieważna była narodowość, tylko sam fakt, że pełnił jakąś tam funkcję za czasów radzieckich. To już wystarczyło, żeby człowieka aresztować i z miejsca zastrzelić. Bez sądu, bez jakiś tam pytań, nie dopytywano się nawet kim tam byłeś, co robiłeś, co dokonywałeś, tylko sam fakt, że byłeś w jakiejś radzie narodowej. I z miejsca rozstrzeliwano." [7] 5 sierpnia Batalion 322 przeprowadził ewakuacje rodzin osób zamordowanych 2 sierpnia - przesiedlono 57 rodzin (169 osób). Z polskiego tłumaczenia dziennika przez Leszczyńskiego nie wynika dokąd ich przesiedlono i czy dotyczy to też rodzin ofiar Żydów. [19] Masowa zagłada białowieskich Żydów rozpoczęła się 9 sierpnia 1941 roku. Wczesnym rankiem policjanci 3. kompanii batalionu policyjnego 322 wtargnęli do domów żydowskich i brutalnie wyprowadzili ich mieszkańców. Część relacji mówi, że wysiedlano od razu całymi rodzinami [40, 41, 45] a część, że najpierw zabierano mężczyzn a kobiety i dzieci później [43, 44]. Tak wypędzenie z domów wspomina Borys Rusko, który jako mały chłopiec obserwował wywiezienie sąsiadów Lubietkinów (w tym swojego przyjaciela Szmulka) z okna swoje domu w Podolanach, stojącego na przeciwko domu wywożonej rodziny: "Na początku sierpnia, nagle w jeden moment, wczesnym porankiem, w zasadzie jeszcze było ciemno, zabierają wszystkich Żydów z Białowieży, oddzielają mężczyzn od kobiet, starców i dzieci, i rozstrzeliwują. Pozostałych wywożą do Kobrynia, czyli tutaj na południe od Białowieży. I to jest największe przeżycie i tragedia, dlatego że byłem świadkiem tej jednej rodziny, która tu obok mieszkała, a którą dobrze znaliśmy. 9 sierpnia wczesnym rankiem, nagle zgrzyt samochodu - podjechał samochód, wyskoczyli Niemcy w mundurach policjantów, tak jak zazwyczaj oni krzyczeli, ja się zbudziłem, patrzę przez okno. Wszyscy szybko wbiegli do tego podwórka, gdzie mieszkał Lubietkin i cała ich rodzina i po jakimś czasie widzę jak ich wyprowadzają. Wyprowadzili żonę i męża - Judela i Małkę, przed nimi szedł syn Szmulko i córeczka Frejda. I jeszcze brat Małki [Mosze Pisarewicz] a z tyłu ten staruszek, którego jeszcze Niemiec kolbą uderzał, popychał, żeby on szybciej szedł, a on biedny ledwie w ogóle się ruszał, bo to był bardzo taki starszy człowiek, Kuszel [Lubietkin] się nazywał, to był dziadek Szmulka. Szmulko głowę miał opuszczoną, w smutku pogrążony był ten chłopaczek, a ta dziewczynka łzy miała w oczach. Ja aż przylgnąłem do okna, strasznie przeżyłem ten moment, ale jak Niemiec zobaczył [mnie] od razu karabin skierował w moją stronę, odruchowo odstąpiłem od okna, ale dalej widziałem jak ich na siłę wpychano do samochodu ciężarowego i szybko stąd wyjechali." [7] Włodzimierz Dackiewicz również opisuje ten dzień "Wywieziono [ich] samochodami. Żaden Żyd nie miał prawa nic więcej wziąć jak jeden tobołek. Niemcy rewizję robili, czy złoto czy coś wszystko zabierali. To było niespodziewanie, wczesnym rankiem. Ich wszystkich na samochód, za przeproszeniem jak bydło, nie licząc się z niczym, z szumem, z krzykiem z hałasem wywieźli ich wszystkich naszych Żydów do Prużan" (o wątpliwościach co do miejscach wywózki piszę dalej). Dackiewicz opowiada szczegółowo o aresztowaniu tego dnia rodzin Szusterów i Krugmanów z Zastawy (tych samych, których część już zginęła wcześniej rozstrzelana): "Potem zaczęli Żydów wywozić. Widziałem taki epizod. Na przeciw domu Szustera żył mój kolega Tarasiewicz. I my tam od niego z domu patrzyliśmy. U nich żył jeszcze stary szewc Lejba. To Niemiec starego za kołnierz i starą jego żonę na samochód. A przed Szusterem jeszcze był Kruhman, młody." [3]. W innym wywiadzie, opowiadając tą samą sytuację, dodaje: "Byłem świadkiem wywózki, byłem świadkiem jak seksualnie wykorzystali naszego przyjaciela tego Szustera córkę, która się nazywała Idka, czyli po polsku mówiąc Irena. Dosłownie kolejkę do niej ustawili i wychodzili i śmieli się. A my naprzeciw przez ulicę u kolegi przez okno przyglądali się. Oczywiście firanka była, Niemcy nas nie widzieli. Tam starych tych, troszkę niedorozwinięty był Srolik, to Srolka za rękaw od razu do samochodu wpędzili, starą babcię też wrzucili jak kłodę za ręce za nogi na samochód. I tą Idkę, i tą drugą córkę, nie pamiętam jak się nazywała. Idkę pamiętam dobrze, bo ona gdzieś była 29 może 30 rocznik [czyli rówieśnica świadka], także młoda, ładna taka czarnula była dziewczyna. Potem ją pod ręce prowadzili jak pijaną i też ją na samochód wrzucili i ich wszystkich wywieźli." [5] Wywózki Żydów z głównej części Białowieży - Stoczka, przede wszystkim ulubionej koleżanki Rozy oraz mieszkającej wspólnie z rodziną Buszków rodziny fryzjera Kreszyna wspomina Zinaida Buszko: "Roza była śliczna, oczy czarne duże, rzęsy aż pozakręcane, brwi, buzia śniada, śliczna twarz, włosy czarne, warkocze i kędzierzawe (...). Ja pokochałam tą Rozę, tak lubiłam ją, nie mogłam na nią się napatrzeć. Pamiętam jak Niemcy przyszli i wszystkich po kolei zabierali. Jechali od kościoła, to już był prawie cały samochód. Jak wyprowadzali Chaimka i Kreszyna to mama szybko nalała litr świeżego mleka i podała dla Kreszynowej, że jak będzie dziecko głodne, to żeby chociaż mleko popiło. I oni prowadzą, a ja wyszłam za nimi do bramy, a patrzę Roza tam siedzi przy brzegu. A ja krzyczałam "Roza! Roza!" i płakałam. A Niemiec popatrzył na mnie, czemu ja po Żydówce płaczę, bo do Żydówki nie byłam podobna, moją siostrę to nieraz mylili, bo ona czarna, a ja miałam jasne warkocze długie i oczy nie czarne. Żydówki tak nie wyglądały. A ja przy bramie stoję i Roza! Roza! A ona mi ręką pomachała. Popatrzył Niemiec taki starszy na tą Rozę i na mnie, że ja płaczę - jakiś uczciwy Niemiec był, i jak mama mleko dawała to nic. I Niemcy nie wszyscy byli tacy. I ja płakałam dłuższy czas jak tą Rozę powieźli (...)" [9]. Wypędzonych i aresztowanych Żydów zgromadzono w Parku Pałacowym, w centrum Białowieży, gdzie przeprowadzono selekcję. Kobiety, dzieci i starszych wywieziono do getta, a 77 mężczyzn w wieku od 16 do 45 lat rozstrzelano następnego dnia, 10 sierpnia, na terenie żwirowni w Nadleśnictwie Jagiellońskie w Białowieży. Zapis w dzienniku batalionu 322 z dni 9 i 10 sierpnia brzmi (tłumaczenie własne z tekstu angielskiego przekładu dziennika "The Good Old Days": The Holocaust as Seen by Its Perpetrators and Bystanders red. Ernst Klee,Willi Dressen,Volker Riess): 9 sierpnia 1941: rozpoczęcie ewakuacji Żydów w Białowieży. Wszyscy mężczyźni w wieku od 16 do 45 lat zostali aresztowani i umieszczeni w obozie zbiorczym. Wszyscy pozostali Żydzi obu płci zostali ewakuowani ciężarówkami do Kobrynia. Żydzi musieli wszystko zostawić w swoich domach poza bagażem podręcznym. Skonfiskowane artykuły wartościowe zostały zebrane w Pałacyku Myśliwskim i przekazane do "Ortskommandantur". Domy ewakuowanych Żydów zostały zamknięte lub zabite deskami. 10 sierpnia: Służba pogotowia i wystawienie posterunków. Wypoczynek niedzielny. Likwidacja Żydów osadzonych w obozie zbiorczym dla więźniów w Białowieży. 77 mężczyzn od 16 do 45 lat zostało rozstrzelanych. Pochmurno, drobne opady. 5 żydowskich krawców, 4 żydowskich szewców i 1 żydowski zegarmistrz nie zostali rozstrzelani ponieważ ich praca potrzebna jest kompanii. Egzekucję 10 sierpnia opisuje też Symcha Burnstein: "W końcu września 1941 [z datą na pewno Burnstein się myli, wszystkie inne źródła podają datę 9 VIII] żydowska ludność z Białowieży zagnana została na jeden plac. Wszyscy mężczyźni od lat 13 do 50 oddzieleni zostali od pozostałych Żydów i pod silną strażą odprowadzeni zostali do lasu do tzw "jagiellońskiego nadleśnictwa" (2 km od miasteczka) i salwami z broni maszynowej zamordowani." [10] Bolesław Rychter z Białowieży mówi: "A wszystkich innych zebrali w kupę, tam gdzie żwirownia była, tam karabiny dookoła obstawione były i tak strzelali po nich." [1]. Tak samo mówi Jan Sawicki: "Wszystkich gdzieś od 15 lat do 65 wszystkich rozstrzelali mężczyzn. Kobiety i dzieci zabrali i wywieźli gdzieś. Opowiadali ludzie starzy, i mój ojciec, że do Kobrynia." [8] Borys Russko wspomina, że po wywózce Lubietkinów następnego dnia był z kolegą Jankiem Tarasiewiczem w lesie na grzybach. Kiedy byli w dębinie, usłyszeli zgrzyt samochodu i serię strzałów. Pobiegli w stronę wsi i spotkali idących w kierunku wsi starszych ludzi, którzy na pytania chłopców o strzały odparli, że widzieli, jak wywożono białowieskich Żydów. [7] Russko wspominając znowu po latach ten moment, zwraca uwagę, że niektórzy mieszkańcy Białowieży przeżywali śmierć swoich żydowskich sąsiadów: "Nagle jestem w lesie, bo lubiłem po lesie chodzić. Słyszę strzały. Kiedy już wracałem z lasu, koło krzyża w Podolanach II stał Michał Kozak i łzy wycierał. A ja pytam - Co tak dzieduszka płaczecie?, a on mówi - Naszych Żydou pawazli. Niemcy ich rozstrzelali w tej żwirowni, mężczyzn. Nawet taki staruszek sobie zapłakał" [6]. Po kilku tygodniach Russko poszedł na żwirownię, na której 10 sierpnia rozstrzelano Żydów. Widział wówczas świeżo przekopaną ziemię. "Ludzie ci, zasypani ziemią, konając musieli wykonywać jakieś ruchy, bo ziemia była popękana" mówił w wywiadzie dla Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie [7]. Teodor Gniewszew wspomina też, że na miejscu egzekucji postawiono tablice z zakazem wejścia: "Widziałem jak załadowali na 2 samochody Żydów i wszystkich powieźli do lasu. W lesie tam w żwirowni zabili i zasypali ziemią. Na miejscu tym postawili tablicę z napisami po polsku, po rosyjsku i po niemiecku, że wstęp wzbroniony."[44] Waldemar Monkiewicz wymienia niektóre żydowskie nazwiska osób rozstrzelanych 10 sierpnia: Alek, Bursztyn, Cynamon, Góry, Grabski, Heller, Icek, Krugman, Machman, Malecki, Narban, Nowokolski. [16] Spośród wyselekcjonowanej grupy młodych mężczyzn przeznaczonych do egzekucji w Żwirowni oddzielono wg dziennika batalionu 10 osób (patrz wyżej), według Burnsteina 15 osób - rzemieślników, którzy zostali zatrzymani do pracy dla Niemców. Burnstein podał następujące osoby: "Kalman Jagodziński (kamasznik), Szmul Heler (mechanik), Jankl [Jankiel] Szlajfer (krawiec), Lajb Marleder [Lejba Machleder] (krawiec), Mordechaj Ajzyk Fedelman (szewc), Alter Lajfan (kamasznik), Welwel Szacherman (krawiec) i inni" [10]. Włodzimierz Dackiewicz również to wspomina: "Co zrobili z tymi młodymi Żydami co zostali? Drogę reperować. Trzymali tych Żydów w takim budynku czerwonym nad rzeką [w budynku z czerwonej cegły między mostem a Domem Dziecka, w którym po wyzwoleniu był młyn]. Niemiec jeden czy dwóch wyprowadzali tu na szosę, to reperowali (...). [3] Bolesław Rychter też pamięta, że część rzemieślników zostało: "Pamiętam jednego Żyda, u którego z chłopakami graliśmy w piłkę, był kamasznikiem, kamasze robił i on widocznie był potrzebny i jego Niemcy tu zostawili. Słyszałem jak jego prowadzili tutaj i tam coś mu kazali zrobić, no nie wiem czy on zdążył, czy nie zdążył. Tak kazali, żeby pewnie nie zdążył. Jak nie zdążył, to tłukli go strasznie, strasznie go bili. No i później ślad po nim zaginął. Słyszałem jak tak gnębili tego Żyda, tego szewca, on krzyczał i krzyczał, płakał. On może dla Niemców robił buty czy coś, że go zatrzymali, bo im potrzebny był on." [1] Nie wiadomo ile czasu rzemieślnicy pozostali w Białowieży. Włodzimierz Dackiewicz mówi: "Ile czasu ich tam trzymali nie wiem, ale chyba z miesiąc." [3], a Symcha Burnstein pisze, że 4 miesiące. [10] W trakcie wysiedlania Żydów z domów funkcjonariusze batalionu 322 pozwalali zabrać Żydom ze sobą jedynie bagaż podręczny. W dzienniku batalionu zapisano, że "Skonfiskowane artykuły wartościowe zostały zebrane w Pałacyku Myśliwskim i przekazane do "Ortskommandantur a domy ewakuowanych Żydów zostały zamknięte lub zabite deskami" [27]. Wielu mieszkańców wspomina konfiskatę i grabież mienia żydowskiego przez Niemców: Krawczyk mówi: "Mienie żydowskie zrabowali sobie Niemcy" [39], Olszewski pytany o represje wymienia "aresztowania zbiorowe połączone z konfiskatą i grabieżą mienia" [40], Szpakowicz "mienie ludności żydowskiej zostało przez Niemców zrabowane" [43]. Jednak część relacji mówi też, że grabieży mienia żydowskiego dokonywała lokalna ludność. Zeznaje tak Kilis Jadwiga, mówiąc o konfiskacie i grabieży mienia "porozbierali ludzie miejscowi" [41], tak samo opisuje tą sytuację Włodzimierz Dackiewicz: "Niemcy przeznaczonym do likwidacji Żydom zabierali złoto, srebro i wszystko co miało jakąś wartość. Niemcy nie brali dolarów, bo one wtedy nie miały żadnej wartości. Dolary leżały na ulicach a nikt je nie brał. Niemcy rozrzucali je na ulicach. Ludzie też kradli okna i drzwi z domów żydowskich a wiatr rozrzucał wszędzie te dolary. Czasami Polacy rozbierali piece w domach żydowskich i też znajdowali tam schowane złoto i srebro. Nikogo nie interesowały dolary a Niemcy palili je razem z nieprzydatnymi dla nich dokumentami. Oprócz dolarów było pełno rosyjskich rubli i przedwojennych polskich złotych. Nikt na to nie zwracał uwagi." [5] Również w Pinkas HaKehilot pojawia się zdanie, że "niemieccy żołnierze i lokalna ludność współpracująca z nimi wspólnie plądrowali żydowskie domy i grabili mienie." [26] Borys Russko z kolei mówi, że "Na początku domy [żydowskie] stały puste, bo Niemcy jakby ktoś wszedł rozstrzelaliby" [6], tak samo Zinaida Buszko: "Jak od razu zabierają Żydów, to drzwi zamykają i plombę nakładają" [9], dopiero potem Niemcy kazali rozebrać biedniejsze domy, w złym stanie (nie tylko żydowskie), jak mówi Jan Sawicki "wszystkie budki, budeczki" i zostawili tylko porządne budynki, do których przesiedlili tych, których domy zostały zburzone oraz robotników z Grudek, którzy mieszkali tam w dużym ścisku w prymitywnych warunkach w ziemiankach. Wspomina to zarówno Borys Russko, jak i Włodzimierz Dackiewicz i Jan Sawicki, który dodaje, że wzdłuż ulicy Stoczek Niemcy postawili też jeden płot dla wszystkich posesji. [8] W domu po Lubietkinach w Podolanach osiedlono rodzinę schutzpolicjanta, z którego córką Lidią zaprzyjaźniła się siostra Borysa Russko, Olga: "We wrześniu 1942 roku, gdy zaczęłyśmy uczęszczać do szkoły pani Wolskiej, rodzina już zajmowała mieszkanie po Żydach, Lubietkinych". [30]Niemcy zdewastowali też synagogę i przerobili ją na magazyn zboża. Jan Sawicki, który mieszkał tuż koło synagogi tak to wspomina: "W czasie okupacji hitlerowskiej Niemcy wyrzucali wszystko [z synagogi] na kupę, i palili. Ognisko palone było od strony rzeki. Te rulony przewijane [Torę], to wszystko rzucali z tyłu synagogi na kupy. Specjalnie robotników ściągnęli z ulicy i kazali im to wyrzucać. W środku było podwyższenie z barierkami i wejście. Poza tym nic, okna bardzo wysokie. Ściany były malowane. A tak wszystko pozdejmowane, powyrzucane i spalone. Kołki z tych rulonów się walały. (...) A potem Niemcy zboże tam trzymali. Ładowali i ładowali zboże." [8] Włodzimierz Dackiewicz też pamięta, że "za okupacji niemieckiej to Niemcy zrobili w synagodze magazyn." [3]. Michał Mincewicz, lokalny historyk też pisze: "W czasie niemieckiej okupacji był tam [w synagodze] skład paszy" [31]. Z Dziennika Batalionu 322 (oryginalnego niemieckiego tekstu, który fotokopie znajdują się w książce "The Good Old Days: The Holocaust as Seen by Its Perpetrators and Bystanders" wynika, że Żydów białowieskich deportowano do getta w Kobryniu [27] (w polskim opracowaniu i tłumaczeniu dziennika batalionu autorstwa K. Leszczyńskiego [19] pominięto tę ważną informację). We wspomnieniach mieszkańców, relacjach świadków z okolicznych gett oraz w kilku publikacjach, w których są wzmiankowani Żydzi z Białowieży, pojawiają się jednak nazwy dwóch gett - w Kobryniu i Prużanie. Nazwiska osób z Białowieży odnajdujemy też potem na listach osób przywiezionych do Auschwitz z getta w Prużanie. Sporadycznie zdarza się, że ktoś z opowiadaczy wskazuje na miejsce getta Bielsk albo Białystok, są to jednak raczej wypowiedzi opatrzone komentarzem "chyba", "może" i nie ma danych, które by je potwierdzały. Z prześledzonych przeze mnie źródeł wynika, że grupa białowieskich Żydów została przez Niemców wywieziona do getta w Kobryniu, ale część z nich trafiła też lub potem do getta w Prużanie. Symcha Burnstein pisze: "Kobiety, dzieci i starzy mężczyźni samochodami zostali odstawieni do Kobrynia i sąsiedniego miasteczka Antopol, gdzie razem z tamtejszymi Żydami przebyli trudną drogę hitlerowskiego reżimu, aż do ostatecznej likwidacji, która miała miejsce na początku jesieni 1942." [10], z kolei Włodzimierz Dackiewicz: "wywieźli ich do Prużan i do Bielska" [3], Borys Russko: "Opowiadali ludzie starzy, i mój ojciec, że [wywieźli ich] do Kobrynia" [6]. Józef Blinder, który spędził wojnę w Kobryniu u swoich rodziców, pisząc o tym, że rozstrzelano w Kobryniu ok. 300 Żydów z łapanki, wspomina też: "Mężczyzn z sąsiedniej Białowieży też rozstrzelano [w Białowieży], a kobiety i dzieci przywieziono autami do Kobrynia." [12] Aaron Weiss w informacji o Kobryniu w Jewish Virtual Library pisze: "Żydzi z sąsiedniej Hajnówki i Białowieży zostali także sprowadzeni do getta w Kobryniu, które było bardzo zatłoczone." [32] W The Yad Vashem Encyclopedia of the Ghettos during the Holocaust również jest odnotowane: "Kiedy Żydzi z Białowieży i Hajnówki zostali przywiezieni do getta w Kobryniu, jego populacja wzrosła do 8000 ludzi." [25] Wspomniany już Józef Blinder pisze też, że w Kobryniu "Gebietskommissar Panzer zażądał 200 chorych, których miał przewieźć do Prużan. Gmina ułożyła listę i zamiast chorych było wielu zdrowych i to przeważnie z Białowieży. Tych wywieźli Niemcy do wsi Strągowa i tam rozstrzelali" [12]. Niestety nie wiadomo o jakie miejsce chodzi, nie udało się znaleźć miejscowości o nazwie Strągowa/Strągowo w okolicach Kobrynia i w żadnych pozostałych relacjach z Kobrynia taka nazwa się nie pojawia. Jednak samo wydarzenie odnotowane jest też w The Yad Vashem Encyclopedia of the Ghettos during the Holocaust. Znajduje się tam informacja, że kilka tygodni po ustanowieniu getta (w listopadzie 1941 roku) Niemcy usunęli z getta i zamordowali parę setek chorych, starszych oraz dzieci. Nie jest jednak powiedziane w jakim miejscu odbyły się te egzekucje [25]. Na początku 1942 roku Niemcy podzieli getto na getto A, w którym osiedlili wykwalifikowanych robotników z rodzinami oraz getto B, gdzie trafili pozostali. Parę setek młodych zostało też umieszczonych w obozie pracy przymusowej poza Kobryniem. Mieszkańcy getta B (3 tys. osób) zginęli w masowych egzekucjach w Bronej Górze 27 lipca 1942. 15 października 1942 Niemcy przeprowadzili likwidację getta A - na południowych obrzeżach Kobrynia, przy obecnej ul. Targowej, naziści rozstrzelali około 4250 osób. Podczas likwidacji getta, więźniowie próbowali stawić zbrojny opór, części udało się uciec do lasu i przystąpić do partyzantki. Nie wszyscy jednak białowiescy Żydzi zginęli w getcie w Kobryniu. Wiadomo bowiem na pewno, że Żydzi z Białowieży przebywali też w getcie w Prużanie. Nie jest jasne, czy na skutek przesiedlenia przez Niemców czy na skutek grupowej ucieczki przed likwidacją getta w Kobryniu. Symcha Burnstein pisze też że "w styczniu 1942 roku wszyscy rzemieślnicy [zatrzymani przez Niemców do pracy w Białowieży] zwolnieni zostali z pracy swoje i z otrzymanymi zezwoleniami przybyli do swoich rodzin. Część z nich bierze swoje rodziny do Prużan, gdzie osiedlają się w tamtejszym getcie". [10] Przybycie do getta w Prużanach Żydów z Białowieży potwierdza Encyclopedia of Camps and Ghettos: "Dodatkowi uchodźcy żydowscy przybyli do Prużany w ciągu 1941 i 42 roku, uciekając przed antyżydowską przemocą i likwidacją społeczności żydowskich na Ukrainie oraz z Berezy Kartuskiej i Kobrynia, Linowa, Małecza, Sielca, gdzie Niemcy wymordowali do 1942 prawie wszystkich Żydów. Między uciekinierami z Kobrynia była znaczna liczba kobiet i dzieci z Białowieży i Narewki deportowanych tam [do Kobrynia] między 13 a 15 sierpnia 1941." [23] W książce Altmana również jest ta informacja: "Począwszy od jesieni 1941 r., w ciągu kilku kolejnych miesięcy do Prużan deportowanych zostało około 6500 Żydów z Białegostoku, Białowieży, Stołbców, Nowego Dworu, Kamieńca, Berezy, Szereszewa, Błudenia, Małecza, Słonimia, Iwacewicz i innych miejscowości. Łącznie w Prużanach znalazło się około osób" [33]. Również w książce The Vanished World of Lithuanian Jews jest informacja: "Od jesieni 41 do wiosny 42 około 4500 tys. Żydów z Białegostoku przybyło do Prużany oraz 2 tys. z okolicznych miejscowości: Białowieży, Hajnówki, Narewki. [34] Anonimowy świadek w "Krótkiej historii getta w Prużanach" też pisze: "Już w pierwszych tygodniach do Prużan zostali wsiedleni [przywiezieni] Żydzi z okolicznych miejscowości: z Hajnówki, Białowieży, Szereszewa, Narewki, Malcz i innych."[15] Doktor Olga Goldfain (uciekinierka z transportu z getta w Prużanach do Auschwitz) wspomina, że 10 października ogłoszono przenosiny Żydów do wytyczonego obszaru getta, do którego w rezultacie przeprowadziła się 25 października: "W ciągu następnych sześciu tygodni napłynęli Żydzi z Białegostoku (5 tys.). W tym samym czasie przybyli Żydzi z okolicznych miejscowości: Białowieży, Hajnówki, Nowego Dworu, Zabłudowa, Kamieńca, Malecza, Szereszewa, Berezy, Słonimia i inn." [35] Moishe Kantorowicz, ocalały z Zagłady mieszkaniec Szereszewa, pisząc o pojawianiu się kolejnych grup Żydów z okolicy w getcie w Prużanie podaje nawet liczbę przybyłych Żydów z Białowieży: "Część ludzi z Szereszewa było najpierw skierowanych do Antopola i Drohiczyna, część - 100-120 osób , jak moja rodzina trafiła prosto do Prużany. (...) Ludzie z Białowieży, około sto osób, zostali także zabrani prosto do Prużany". [38] Aleksander Kawczuk, w swoim zeznaniu przed Komisją Badania Zbrodni Hitlerowskich w Białymstoku opowiada nawet, że po egzekucji mężczyzn żydowskich w Białowieży pojechał do getta w Prużanie z żywnością do żony swojego zamordowanego przyjaciela Krugmana: "Po zamordowaniu mężczyzn i chłopców Niemcy zabrali z domów kobiety i dzieci żydowskie. Wywieźli je do getta w Prużanie. Mienie żydowskie zrabowali sobie Niemcy. Jeździłem również do getta w Prużanach, aby zawieść żywność rodzinie zamordowanego już wówczas Krugmana. Słyszałem że Żydzi cierpieli głód w gettach i aby im pomóc woziłem żywność. Żona Krugmana poinformowała mnie, że jej mąż został zamordowany na żwirowni. Podobnie też inne żydówki przebywające w getcie w Prużanie w rozmowie ze mną żaliły się, że ich mężowie i synowie zostali zamordowani. W getcie przy bramie w Prużanie, którą stanowił specjalny szlaban, dozór sprawowali Niemcy. Z niewiadomych mnie powodów zostałem wpuszczony do środka i odszukałem Krugmanową. W getcie panowała ciasnota i głód. Krugmanowa prosiła mnie, żeby im dostarczać pożywienie, lecz ja obawiałem się Niemców, gdyż za pomoc Żydom groziły surowe kary."[39] Władze okupacyjne wydały decyzję o przekształceniu Prużany w miasto z "wyłącznie żydowską ludnością", stąd liczne deportacje Żydów z innych miejscowości do Prużany. W rezultacie łącznie w getcie w Prużanie znalazło się około osób, ogromnym kłopotem był tłok i głód. W wyniku głodu, chorób i wyziębienia, na przełomie 1941 i 1942 r. zmarło około ludzi. [33] W getcie zawiązał się ruch oporu, który wyprowadzał ludzi do partyzantki w lesie. W dniach 28 stycznia - 1 lutego 1943 r. wszyscy Żydzi z getta w Prużanie, w czterech grupach zostali deportowani do obozu zagłady w Auschwitz. Transporty odjeżdżały ze stacji Orańczyce (Arańczyce) koło Linowa. W bydlęcych wagonach zamykano po 100-150 osób. W sumie w 4 transportach wywieziono z Prużany do Auschwitz 9161 ludzi. Po podróży, która trwała 2 doby, na miejscu od razu dokonywano selekcji. Spośród każdego transportu liczącego ok. 2,5 tys. osób tylko 300 mężczyzn i 150-200 kobiet zostawało osadzonych jako więźniowie Auschwitz i trafiało do obozu w Brzezinka Birkenau, reszta od razu ginęła w komorach gazowych. W sumie jako więźniowie zostało osadzonych 1675 osób (1183 mężczyzn i 492 kobiet), pozostałe 7486 osób zostało zagazowanych od razu po przyjeździe. [23; 36; 37] Na listach ofiar Auschwitz znajdują się informacje o przyjeździe kolejnych transportów [21]: - z gett w Wołkowysku i Prużanach przywieziono 2612 Żydów. Po selekcji skierowano do obozu 327 mężczyzn oznaczając ich numerami 97825–98151 i 275 kobiet, które otrzymały numery 32004, 32884–33152. - transportem RSHA przywieziono do KL Auschwitz-Birkenau z getta Prużany 2450 polskich Żydów. Po selekcji zarejestrowano 249 mężczyzn, którym nadano numery 98516–98764 i 32 kobiety oznaczano numerami 33326–33357. - przywieziono z getta w Prużanach 2834 Żydów. Po selekcji skierowano do obozu 313 mężczyzn, których oznaczono numerami 98778–99087 i 180 kobiet o numerach obozowych 33358–33537 - z getta w Prużanach przywieziono do Auschwitz-Birkenau 1265 Żydów. Po selekcji skierowano do obozu 294 mężczyzn oznaczonych numerami 99211–99504 i 105 kobiet oznaczając je numerami 33928–34032 Przy wymienionych nazwiskach tylko czasami dopisane jest z jakiej miejscowości więzień pochodzi lub gdzie się urodził. Takich osób w archiwach Auschwitz bezpośrednio oznaczonych, że pochodzą z Białowieży jest tylko kilka: Klejnerman Szloma, Machleder Lejba, Bursztejn Mina Sara, Goldberg Rywa, Goldberg Szaja oraz Malecki Israel, który jako jedyna osoba z Białowieży przeżył Auschwitz. Na listach osób przywiezionych z getta w Prużanie i osadzonych w obozie w Auschwitz są też nazwiska innych osób, które z dużym prawdopodobieństwem były z Białowieży. Poza Israelem Maleckim przeżyła kobieta nazywana Sarenką. Oboje po wojnie wrócili do Białowieży, ale po ok. dwóch latach wyjechali do Izraela [5; 9]. Od tego czasu w Białowieży nie mieszka żaden Żyd. Na całym świecie mieszkają jednak potomkowie Żydów z Białowieży, których przodkowie wyemigrowali przed II wojną. Krytyka dotychczasowych opracowań Źródła:
Jest ona poświęcona postawom Polaków, którzy ratowali Żydów w czasie II wojny światowej. Jak informuje na swojej stronie Radio Maryja, oprócz świadków uratowanych przez naszych rodakówW listopadzie 1939 r. udałem się do Zakrzewa (20 km na północ od Płocka), żeby odwiedzić rodzinę, dla której byłem już prawie - poległy w Warszawie. W ostatnich dniach stycznia 1940 roku pochowaliśmy babcię w wieku 87 lat. Dalsze dni mroźnej zimy dzieliłem los z Mamą. Wiosną 1940 r. rozpoczęły się deportacje młodzieży polskiej do wszystkich regionów Niemiec. W lipcu otrzymałem i ja z "Arbeitsamtu" (Urząd Pracy) skierowanie do Prus Wschodnich. Znalazłem się w Treuburgu (Olecko), położonym około 10 km od polskiej granicy - niedaleko Suwałk. Przydzielono mnie do Krupinen (Krupin koło Olecka). Dziwnym ale błogosławionym, zbiegiem okoliczności do gospodarstwa rolnego Huberta Fromela - była to rodzina Adwentystów Dnia Siódmego. Byłem więc u swoich za zrządzeniem Bożym, za co niech Jemu będzie cześć i chwała. To było dla mnie wielkim błogosławieństwem i ukojeniem w utrapieniu wojennym. Tam spędziłem 4 lata, gdzie ciężka praca na roli przeplatana była nadzieją na ratunek - dochodziły wieści o załamaniach na frontach. W lipcu 1944 r. został przerwany front północno wschodni, Rosjanie podeszli pod granicę Prus Wschodnich. Niemcy zaciągnęli wszystkich deportowanych robotników do punktów zbornych, skąd zabierano ich do prac fortyfikacyjnych. 2 miesiące pracowaliśmy tam. Niemcy nie dawali możliwości wymiany na czystą bieliznę, chodziliśmy jak oberwańcy, a wyżywieniem na cały dzień - był półspleśniały chleb na 4 mężczyzn i 1/8 kostki margaryny, oraz czarna kawa. Pod koniec września 1944 r. pracowników gospodarstw rolnych zwrócono do ich gospodarzy. Wygłodniali, wynędzniali i obdarci z nabytkiem "trzody wszalnej", wróciliśmy na dawne kwatery pracy. Następne trzy miesiące upłynęły na wytężonej pracy przy opóźnionych zbiorach zbóż i wykopkach ziemniaczano-buraczanych. Wymłóciliśmy zboże, któro zostało poważone i poustawiane w stodole, był to tzw. kontyngent dla wojska. Lecz oto wiadomość! Jutro o godz. 6 rano nastąpi ewakuacja terenu Treuburg - Goldap - Lyck (Olecko - Gołdap - Ełk). Wszyscy muszą się stawić ze swoim dobytkiem i bydłem na szosie w kierunku Treuburga. Nikt nie może jechać na własną rękę, lecz pod przewodnictwem burgermeistra (sołtysa) w grupach. Kierunek i miejsce zakwaterowania wiadome były tylko przywódcom ewakuacji. Poranną ciszę zakłócały złowrogie huki artyleryjskie, wzywające do pośpiechu. Po 4 dniach marszu, pod obstrzałem radzieckich samolotów, dotarliśmy do wsi Szymionka k/ Mikołajek. Tu zostałem zatrudniony w gospodarstwie, w którym zatrzymaliśmy się. Zawitał grudzień tegoż 1944 roku, a wraz z nim zima w całej pełni. Mróz uniemożliwił pracę na roli. Bezrobocie pomnożyło się wielokrotnie, a równolegle do niego brak wyżywienia. Arbeitsamt (biuro zatrudnienia) zabierał ludzi do innych miejsc i nieznanych prac. W tej sytuacji postanowiłem wrócić do domu do Zakrzewa, tak na własną rękę. 10 grudnia w mroźny poranek, spakowałem plecak, zabrałem najważniejsze rzeczy i dokumenty. Przygotowałem sobie rower i udałem się w kierunku Polski, najkrótszą drogą według mapy. Trasa moja wiodła szosą z Orzysza na Mikołajki - Szczytno - Wielbark, a następnie polska granica. W pierwszym dniu ujechałem ponad 100 km. i zapadł wieczór. Głód dawał się we znaki, a chleb w plecaku skostniał wraz z kawałkiem wędzonej gęsiny, a herbata w butelce wyziębła. Gdzie przenocować? wszędzie niemieckie patrole. Mieszkańcy tych terenów, to Niemcy. Zgłosić się na kwaterę, to zameldują natychmiast żandarmerii. Sytuacja bez wyjścia. A tu zima, noc mroźna - nie ma szans na pozostanie w lesie. Obok szosy, na skraju lasu zauważyłem gospodarstwo, a za stodołą od strony lasu stoją dwa stogi słomy. Zostawiłem więc pod dużym krzakiem jałowca rower, a sam z wielkim wysiłkiem wdarłem się na stóg, a otwór zapchałem słomą, którą uprzednio wyciągnąłem. Nikt nie zauważył, tylko psy coś węszyły i poszczekiwały, ale po krótkim czasie umilkły. Zmęczony wysiłkiem podróży, zasnąłem. W nocy zerwała się śnieżyca. Wiatr hulał i przenikał przez słomę jak przez sito. Zimno spędziło mi sen z oczu, spojrzałem na zegarek, była dopiero godz. 3 rano. Do świtu jeszcze daleko, ale ja roztarłem ręce i poczekałem jeszcze do godz. 5 i pocichutku wyszedłem ze słomy i poszedłem do lasu. Wziąłem rower i ruszyłem w dalszą drogę w kierunku granicy. Przeszedłem na polską stronę radując się, że oddycham polskim powietrzem. Radość ta jednak nie trwała długo. Wyszedłem na rozległą polanę, a tu dostrzegłem tablice z napisami w języku niemieckim: "Poligon wojskowy, przekroczenie tego terenu grozi śmiercią". Wycofałem się natychmiast, bo cóż pozostawało innego? Po wyjściu na pagórek zobaczyłem w zachodzących promieniach słońca - wioskę. Wszedłem na jedno podwórko, gdzie chodziła kobieta. Zapytałem grzecznie czy mógłbym tu przenocować. Ona przestraszona powiedziała: - "W tej wiosce kwateruje niemiecka polowa żandarmeria, niech pan natychmiast opuści moje podwórko, żeby nikt pana nie zauważył, bo będzie źle z Panem i ze mną. O, tam przez pola jest ścieżka do drugiej wioski - tam Niemców nie ma. Podziękowałem jej i poszedłem do drugiej wioski, do której doszedłem w całkowitym mroku. Było mi już wszystko jedno, udałem się do sołtysa polskiego prosząc o nocleg. Sołtys to wysłuchał i powiedział: " Muszę to zgłosić do burgermeistra (niemiecki wójt), gdyż nam nie wolno nikogo przyjmować bez zgłoszenia się tam. Sołtys zawiadomił wójta o mojej osobie i otrzymał zezwolenie na przenocowanie, ale żeby mnie nikt nie widział. Przed świtem muszę opuścić wioskę. Rano przed świtem obudzono mnie, podano ciepłe śniadanie, poinformowano mnie o sytuacji na terenie polskim i kontroli ludności przez niemieckie jednostki wojskowe ze względu na działającą wszędzie partyzantkę oraz radzono mi nie udawania się moją obraną drogą do domu. Wróciłem na Prusy Wschodnie, zrozumiałem bowiem, że nie ma innego wyjścia, tylko wrócić na moją kwaterę. Smutno mi było, że Polska tak blisko, ale droga do niej i do Mamy - tak ogromnie trudna i daleka. Wkrótce znalazłem się na szosie wiodącej do granicy niemieckiej. Na drodze ku mojemu przerażeniu zauważyłem podążających w tym samym kierunku żandarmów z psami. Spotkać się z nimi, to moja zguba. Zauważyłem stertę tłuczonych kamieni, do reperacji szosy. Zszedłem więc z roweru, położyłem go na tej stercie kamieni i udawałem dróżnika do pracy przy szosie. Psy mnie zwęszyły, żandarmi przystanęli, chwilkę popatrzyli i poszli dalej. Gdy zniknęli za zakrętem, jechałem ostrożnie za nimi w odległości. Poinformowany przez przygodnego przechodnia, gdzie są Niemcy, przemknąłem niezauważony do najbliższego lasu, w którym przeszedłem znowu na teren pruski. Na mojej drodze znów przeszkoda. W lesie obozowało wojsko niemieckie, a w poprzek drogi szlaban i budka wartownika. Musiałem jechać prosto na spotkanie nieznanego losu. Jednakże udawałem bohatera. Dojeżdżając do wartownika, wyciągnąłem rękę w górę przed siebie i pozdrowiłem go "Heil Hitler", on odpowiedział podobnie, otworzył szlaban i bez kontroli przejechałem przez ten obóz. Po przebyciu kilku kilometrów, wszedłem w głąb lasu i podziękowałem Bogu, że mnie tak cudownie przeprowadził przez to niebezpieczeństwo. Po tygodniu włóczęgi wróciłem do miejsca skąd wyjechałem i gdzie mnie znano. Byłem jednak bezpański. Za kilka dni spotkałem znajomego mi gospodarza, sąsiada z Krupinen (Krupin koło Olecka). Kiedy przedstawiłem mu swoją sytuację, zaproponował, że on potrzebuje kogoś do pomocy, czy chciałbym przyjść do niego. Powiedział też, że uzgodnili z żoną, że planują wyjazd z tego terenu do swoich krewnych w Reichu, wówczas pojechałbyś z nami. Natychmiast wyraziłem zgodę. Nazajutrz 19 grudnia załadowaliśmy cały dobytek do 2 wagonów w Olszewie (20 km. na wschód od Mikołajek). Wieczorem odjechaliśmy do Sensburga (Mrągowo). W wagonie towarowym było nas czworo i przebywaliśmy dzień i noc w towarzystwie stojących za przegrodą - 4 krów i 3 koni. Ok. 20 godziny cisza nocna zamieniła się w piekło. Wyjące silniki samolotów radzieckich w locie nurkowym zrzucały bomby i ostrzeliwały transport. Krzyk, ryk, kwik i huk zlały się w jeden tumult. Ostatnie wagony w naszym transporcie z załadunkiem świń, zostały rozbite, szyny pozrywane, wagony wykolejone. Kilka minut później przybyło wojsko na ratunek i do naprawienia wyrządzonych uszkodzeń. W tym zamęcie lęk o życie dręczył każdego, także i zwierzęta. One w chwili bombardowania nieomal potratowały nas ze strachu, a ucieczki nie było - bo drzwi wagonu zamarzły. O północy nasz zestaw transportowy wyruszył w dalszą drogę, szlakiem przez Olsztyn, Iławę, Toruń, Bydgoszcz i dalej do Piły. Po kilku godzinach postoju ruszyliśmy w dalszą drogę przez Landsberg (Gorzów Wielkopolski), Küstrin (Kostrzyń) do Berlina. 23 grudnia 1944 roku o godz. 4 rano zatrzymaliśmy się na stacji Ost-Berlin i tu znów syreny zawyły, alarmując nalot brytyjsko-amerykańskich bombowców - znów zaistniało piekło. Całe miasto drżało w posadach. Nasz transport wciągnięto do tunelu. Każdy liczył minuty swojego życia. Akcja trwała 2 godziny. O 6 rano nasz pociąg jechał przez płonący Berlin. Do zachodu słońca zatrzymano nas na stacji Berlin-Spandau. 24 grudnia wieczorem osiągnęliśmy stację Gumtow w prowincji Brandenburg - był to nasz cel , a miejscem zamieszkania była wieś Dannenwalde (obecnie dzielnica gminy Gumtow, powiat Prignitz, 100 km na północny zachód od Berlina). Tam spotkało nas serdeczne powitanie państwa Jarhow, krewnych moich gospodarzy, P. Kanenberg. Zabrali nas w tę wigilijną noc do swego gospodarstwa. Po kolacji i małym odpoczynku, zabraliśmy się do wyładowania dobytku. Przed świtem byliśmy gotowi. Udaliśmy się na spoczynek. Pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia przywitał nas mroźnym, choć słonecznym rankiem. Usiedliśmy do śniadania i opowieści o przygodach podróży. Nagle miły nastrój został znów przerwany jękiem motorów nadlatujących eskadr nieprzyjacielskich samolotów bombowych. Wybiegliśmy wszyscy na podwórze, a naszym oczom ukazał się widok mrożący krew w żyłach. Setki bombowców 4 motorowych zasłoniło niebo. Ziemia dygotała od warkotu maszyn dźwigających tysiące ton bomb, przeznaczonych jako podarunek świąteczny dla Berlina i innych miast. Ruszyły do obrony myśliwce niemieckie, rozszczekały się działka przeciwlotnicze i karabiny maszynowe. Wkroczyły do akcji również myśliwce alianckie. Nad nami rozgorzało znów piekło. Kilka osób zostało zranionych i zabitych od kul i szrapneli. Niedaleko nas spadły zestrzelone samoloty niemieckie. Po półgodzinnym powietrznym gwarze, walka ucichła. Straszne są sądy i rządy księcia tego świata. Wszelkie stworzenie oczekuje wybawienia! – Podobne sytuacje powtarzały się często od grudnia, aż do maja następnego roku. Z lękiem wyczekiwano na nadchodzące wydarzenia. Klęska Niemców była przesądzona, a upadek ostateczny nastąpił 9 maja 1945 r. My, niewolnicy zostaliśmy uwolnienia spod państwa niemieckiego. Dowództwo radzieckie ogłosiło, że każdy cudzoziemiec może wracać do domu, do swego kraju. Na drugi dzień byłem gotowy do powrotu wraz z kilkoma Polakami. Podczas "salutu" na zakończenie wojny byliśmy już w Berlinie - obok bunkra Hitlera. Trzy dni nam zabrało przejście z Berlina zachodniego, do Berlina wschodniego - szalały pożary, ulice były zawalone gruzem, a niewypały bomb, granaty i miny, groziły śmiercią. W Berlinie wschodnim Rosjanie przeprowadzili selekcję narodowościową i potworzyli grupy. Pod eskortą żołnierzy rosyjskich udaliśmy się do Polski przez Stausberg, Küstrin (Kostrzyń) , Landsberg (Gorzów Wielkopolski), Krzyż do Poznania. Tu otrzymaliśmy polski Dowód Tożsamości i "bezpłatny" bilet na podróż do domu. Pod koniec maja 1945 r., po pięcioletniej tułaczce dotarłem wreszcie do Płocka, a następnie Zakrzewa. Jakież radosne było spotkanie z MAMĄ! Fotografie z: Treuburg. Ein Grenzkreis in Ostpreußen Red. Klaus Krech. Kommisions-Verlag G. Rautenberg, 1990 PAP/Alamy. Podczas wojny uratowała 2,5 tys. żydowskich dzieci, ale nigdy nie pozwoliła nazwać się bohaterką, co najwyżej działaczką. Zawsze podkreślała, że wszystko, czego dokonała dla Żydów, było pracą zespołową, nie robiła tego sama. Pomaganie dostała w genach - jej ojciec był lekarzem, który leczył najbiedniejszych. Pokaż menu Strona główna Edukacja Konkursy historyczne Konkursy historyczne Finał konkursu dla dzieci i młodzieży w poznańskim Forcie VII Blisko 80 osób przybyło w sobotę 18 czerwca do Muzeum Martyrologii Wielkopolan – Fort VII, by uczestniczyć w uroczystości rozstrzygnięcia konkursu dla dzieci i młodzieży na najciekawiej przedstawioną historię nt. „Losy mojej rodziny w czasie II wojny światowej”. Konkurs zorganizowało Stowarzyszenie Rodzin Polskich Ofiar Obozów Koncentracyjnych przy partnerskim wsparciu poznańskiego Biura Edukacji Narodowej IPN i Wielkopolskiego Muzeum Niepodległości. Na konkurs zostały nadesłane prace z Wielkopolski, Śląska, Małopolski oraz społeczności polonijnej w Holandii. Uczestnikami uroczystości byli nie tylko autorzy nadesłanych prac, lecz także ich bliscy. W jednej z cel byłego Konzentrationslager Posen, pierwszego obozu koncentracyjnego utworzonego w okupowanej Polsce przez III Rzeszę Niemiecką, zgromadzili się przedstawiciele kilku pokoleń. W roli rodzinnych „strażników pamięci” wystąpili nie tylko rodzice i dziadkowie, dzielący się wiedzą o przeszłości ze swoimi pociechami, lecz także ci, którzy dopiero przekonują się, że „historia jest nauczycielką życia”. Konkurs zainspirował rodzinne dyskusje o historii, przyczyniając się do umacniania międzypokoleniowych więzi i poczucia identyfikacji z Ojczyzną. Laureaci otrzymali kwalifikacje na wyjazd edukacyjny do Austrii, podczas którego zwiedzą m. in. Mauthausen, Gusen, Melk, Kahlenberg, Zamek Hartheim i Linz. Konkurs cieszył się dużym zainteresowaniem, 37 uczestników przesłało 34 prace. Wyłoniono dwanaścioro dzieci, które w ramach nagrody głównej czeka wyjazd edukacyjny, częściowo sfinansowany przez Instytut Pamięci Narodowej. Organizator konkursu: Ogólnopolskie Stowarzyszenie Rodzin Polskich Ofiar Obozów Koncentracyjnych z siedzibą w Poznaniu Partnerzy: Oddziałowe Biuro Edukacji Narodowej Instytutu Pamięci Narodowej w Poznaniu i Wielkopolskie Muzeum Niepodległości – Muzeum Martyrologii Wielkopolan – Fort VII w Poznaniu
„Sztafeta Pamięci – losy mojej rodziny w czasie II wojny światowej”.W roku szkolnym 2019/2020 odbyła się IV edycja ponadregionalnego konkursu historycznego „Sztafeta Pamięci – losy mojej rodziny w czasie II wojny światowej”.Konkurs jest wspólną inicjatywą Instytutu Pamięci Narodowej – Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu Oddział w Poznaniu, Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Rodzin Polskich Ofiar Obozów Koncentracyjnych z siedzibą w Poznaniu i Wielkopolskiego Muzeum Niepodległości w konkurs wpłynęło ponad 296 prac. Wśród uczestników konkursu był uczeń klasy 8 z naszej szkoły, który w kategorii „szkoła podstawowa klasy VI do VIII” zdobył II Marchlewicz - Szkoła Podstawowa im. Kawalerów Orderu Uśmiechu w Dąbrówce,temat pracy: „Historia mojego pradziadka Zenona Wińskiego”,opiekun naukowy: Pan Krzysztof najlepszych zaplanowano Edukacyjny wyjazd pamięci do Austrii pod hasłem „Polacy w KL Mauthausen-Gusen”.Małgorzata GrzelakSzkoła Podstawowa im. Kawalerów Orderu Uśmiechu w Dąbrówce2e9Ua.